ROZDZIAŁ 8
W następną sobotę już od wczesnego popołudnia szykowała się na ten koncert. Nie wypadało iść w byle czym. Prosta, ciepła, kaszmirowa sukienka z długim rękawem podkreślała jej wciąż młodzieńcze kształty. Na nogach eleganckie czarne kozaczki na obcasiku, a na szyi przyniesiony przez Marysię jeden z naszyjników Klementyny.
- Zrób jeszcze jakiś makijaż – Marynia przyglądała się jej krytycznie. – Strasznie blada jesteś. - Dorota skrzywiła się nieznacznie, co nie umknęło uwadze jej córki. Już odwykła od robienia codziennego makijażu. Tu nie było jej to potrzebne. – Nie krzyw się mamuś. Przecież nie chodzi o nic wyzywającego. Delikatnie pomaluj rzęsy a na usta nałóż błyszczyk. To w zupełności wystarczy. No może jeszcze jakiś podkład, który nada ci rumieńców.
Dorota rozchichotała się.
- Czasami mam wrażenie, że to ty jesteś tu matką, a nie ja. To nie jest żadna randka przecież, tylko koncert.
- Oj mamuś, nie upieraj się. Jeszcze niezła laska z ciebie i należy to podkreślić.
Dorota przygarnęła córkę i cmoknęła ją w policzek.
- I co ja bym bez ciebie zrobiła…? Maciek przyjedzie?
- Przyjedzie razem z Adamem. Nie będziemy się nudzić, bo ma przywieźć jakieś fajne filmy.
- W lodówce macie przygotowane zapiekanki. Włożysz je na dwadzieścia minut do piekarnika. To wasza kolacja. No i jak wyglądam? – Dorota okręciła się dokoła.
- Pięknie. Naprawdę pięknie. Adam padnie, jak cię zobaczy.
- A co on ma do tego? Chyba nie próbujesz mnie swatać?
- Nie bój się, nie próbuję, ale musisz przyznać, że obaj Gawrońscy to fajni faceci.
- No fajni, fajni…
Adam podjechał o siedemnastej trzydzieści. Wraz z Maćkiem wszedł do przedpokoju obrzucając Dorotę zachwyconym spojrzeniem. Pod wpływem tego spojrzenia zarumieniła się jak pensjonarka. Maciek rozebrawszy się ruszył do pokoju Maryni.
- Jesteś gotowa? Jeśli tak, to jedziemy. Nie chcę dojechać na ostatnią chwilę. – Pomógł jej ubrać płaszcz i przepuścił ją w drzwiach. Zadrżała od powiewu zimnego wiatru. W samochodzie włączył ogrzewanie.
- To, żebyś mi nie zmarzła – wyszczerzył się do niej i odpalił silnik.
Ten wieczór uznała za naprawdę udany. Występ Michała Bajora nie rozczarował jej. Była zachwycona i jednocześnie wdzięczna Adamowi, że sprawił jej taką miłą niespodziankę, chociaż to nie był koniec niespodzianek. Po wyjściu z sali koncertowej do foyer Adam szepnął jej do ucha, że za kilka minut artysta będzie podpisywał tutaj swoje płyty i jeśli ma ochotę, to zaczekają. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął pudełko zawierające płytę CD. Kolejny raz ją zaskoczył.
- Kupiłeś dla mnie płytę? – zapytała zdziwiona. – To naprawdę mój szczęśliwy dzień.
- Kupiłem, bo już wcześniej wiedziałem, że on będzie rozdawał autografy. Możesz nawet poprosić go o zdjęcie, bo te rozdaje za darmo.
Odebrali z szatni okrycia i przystanęli w pobliżu stolika, przy którym za chwilę zasiadł piosenkarz. Dorota podeszła nieśmiało i przywitała się z nim. On widząc jej zażenowanie uśmiechnął się do niej z sympatią.
- Jak ma pani na imię?
- Dorota – powiedziała cichym głosem. – Dziękuję panu za ten piękny występ. Nadal jestem pod wielkim wrażeniem. Od bardzo dawna jestem pana wielką fanką. Podpisze mi pan płytę? – Odebrał ją z Doroty rąk i na karcie tytułowej napisał: „Dla niezwykle miłej fanki Doroty Michał Bajor”. Oddał jej pudełko i powiedział jeszcze
- Dziękuję pani, że zechciała tu dzisiaj być. Serdecznie zapraszam na kolejne moje recitale.
Zarumieniona podziękowała mu i wróciła do stojącego z boku Adama.
- Zadowolona? –mruknął.
- Bardzo. I bardzo ci wdzięczna. Wracamy?
- Moglibyśmy, - powiedział z lekkim ociąganiem - ale ja zaplanowałem dalszy ciąg tego wieczoru. Nie jest jeszcze tak późno. Zarezerwowałem stolik w „Casablance” i teraz chciałbym cię porwać na pyszną kolację. Zgodzisz się? Naprawdę dobrze tam karmią.
- No, skoro dobrze karmią, to chyba nie wypada mi odmówić. Ty to potrafisz zaskakiwać. Słowem nie pisnąłeś.
- To miała być niespodzianka. Należała ci się od dawna jakaś chwila oddechu od tej harówy. Podjedziemy samochodem, bo to jakieś półtora kilometra stąd.
Polędwiczki w sosie borowikowym – to było mistrzostwo świata. Dorota dawno nie jadła czegoś równie dobrego. Wytarła usta serwetką i odsunęła delikatnie niemal pusty talerz.
- To było boskie – mruknęła z ukontentowaniem. – Najadłam się jak bąk. – Adam uśmiechnął się pod nosem.
- Nawet tak nie mów, bo mam zamiar zamówić jeszcze deser i kawę.
- Kawę chętnie, ale deseru już nie wcisnę. Nie dam rady.
Skinął na kelnera i zamówił jeszcze espresso. Było mocne i chyba umarłego postawiłoby na nogi. Ociężali wracali do samochodu.
- Musimy to jeszcze kiedyś powtórzyć – powiedział Adam otwierając drzwi od strony pasażera i pomagając wsiąść Dorocie. – Nie często zdążają się takie okazje, ale jak już się zdarzą, to trzeba wykorzystywać je do maksimum. Teraz nie jest zbyt dobry czas, ale obiecuję ci, że jak tylko zrobi się ciepło obwiozę cię po najpiękniejszych zakątkach tej ziemi, a naprawdę jest co podziwiać. Sporo tu jezior takich jak Liwieniec, pięknych, urokliwych, tajemniczych. Jak to wszystko zobaczysz, jeszcze bardziej zakochasz się w tych stronach. Mają tak wiele do zaoferowania, chociaż ja myślę, że wciąż są za mało doceniane. Turyści myślą jednotorowo, że jak chcą jechać nad jeziora, to koniecznie te mazurskie, a tu jest ich przecież całe mnóstwo. Można i popływać wpław i łódką, i łowić ryby. Ludzie wprawdzie przyjeżdżają, niektórzy wracają tu nawet kilkakrotnie, ale wciąż jest to niewielki ułamek tych, którzy wypoczywają na Mazurach.
- A może to i lepiej? – odezwała się zasłuchana w słowa Adama Dorota. – Turyści zostawiają pieniądze, ale też wielki nieporządek i chaos, którego sprzątnięcie należy do władz miasta, a sprzątanie czasami bywa kosztowne. Po co nam tutaj aż tylu? Zadeptają tylko to piękne miejsce, a byłoby naprawdę szkoda. Tak przynajmniej mamy tutaj spokój i ciszę. Ja naprawdę to bardzo doceniam. Po zgiełku wiecznie zagonionej Warszawy, tu faktycznie odpoczęłam. Spłynął gdzieś ze mnie ten cały stres i wreszcie poczułam się wolna i niezależna od nikogo i niczego.
Zamilkli. Adam prowadził ostrożnie i nie jechał zbyt szybko. Długie światła reflektorów omiatały stojący w ciszy las po obu stronach drogi. Skupiony na prowadzeniu Adam odezwał się w pewnym momencie.
- Wspominałaś kiedyś, że tam w Warszawie miałyście trudne do zniesienia życie. Co było tego powodem? Nic nie wiem o twoim poprzednim życiu, a ty wiesz o mnie właściwie wszystko. Opowiesz mi?
- Naprawdę chcesz tego posłuchać? To nie są miłe wspomnienia i często bardzo bolesne.
- Kiedy cię poznałem odniosłem wrażenie, że chowasz w sercu jakąś tajemnicę. Czasami potrafiłaś się zamyślić na tak długo, jakbyś przeniosła się w inny wymiar. Przyznam, że trochę mnie to niepokoiło. Nie uśmiechasz się zbyt często, a w oczach gości ci smutek…
Dorota smętnie pokiwała głową.
- Nie bardzo wiem od czego zacząć…
- Najlepiej od początku.
Otuliła się szczelniej płaszczem, jakby chciała się odgrodzić od tamtej rzeczywistości i zaczęła snuć swoją opowieść.
- Piętnaście lat temu poznałam pewnego chłopaka i zakochałam się w nim. Był bardzo przystojny i aż dziw, że w ogóle zwrócił na mnie uwagę. Nie byłam piękna. Byłam zupełnie przeciętna. Taka szara myszka… Za to on wyglądał jak Adonis. Bardzo męski, wysoki, barczysty, dobrze zbudowany z kruczoczarnymi jak węgiel włosami i takimi samymi oczami. Dziewczyny zazdrościły mi go, ale on wydawał się być nimi w ogóle niezainteresowany i adorował wyłącznie mnie. Po skończeniu „ekonomika”, tuż po mojej maturze pobraliśmy się. I wtedy mój wymarzony książę z bajki niemal natychmiast pokazał mi swoją prawdziwą twarz. Zaczęło się wyszukiwanie powodów, często błahych i nieistotnych do wszczęcia kłótni i bicia.
- Bił cię…? – Adam był zszokowany.
- Nawet nie wiesz jak bardzo. Nie było dnia, by nie katował mnie pięściami. Walił po mnie jak po gruszce bokserskiej, a ja mogłam się tylko osłaniać przed kolejnymi ciosami. Zaszłam w ciążę. Sądziłam, że to w jakiś sposób go powstrzyma. Jakże byłam naiwna… On w ogóle nie przejął się tą ciążą. Starałam się chronić brzuch przed jego ciosami. Bałam się, że zabije we mnie to dziecko, albo, że ono urodzi się uszkodzone…
Adam zjechał na pobocze i zatrzymał samochód. Odwrócił się do niej i starł z jej twarzy łzy.
- Jeśli dla ciebie to zbyt trudne, to nie opowiadaj dalej. Przepraszam, że w ogóle zapytałem…
- Skoro powiedziałam już tyle, to powiem i resztę – wzięła głęboki oddech. - Marynia urodziła się jako siedmiomiesięczny wcześniak i przez dwa długie miesiące przebywała w inkubatorze. Po porodzie przeniosłam się do rodziców. Musiałam odpocząć od tego bandziora. Im samym o niczym nie powiedziałam. Nie znali prawdy. Nawet się jej nie domyślali. Przez piętnaście lat znosiłam jego pijaństwo, jego brutalność i jego złe nastroje. Próbowałam sama szukać pomocy, ale nigdy nie miałam dość odwagi, żeby od niego odejść. Okradał nas. Zabierał mi ostatnie pieniądze przeznaczone na mleko dla Maryni. Tłukł mnie do krwi jak nie chciałam mu ich dać. Wciąż maskowałam siniaki na twarzy przesadnym makijażem, żeby nikt się nie domyślił, a jemu ciągle było mało. Wyżywał się na mnie i miał z tego jakąś dziką satysfakcję. Próbował bić Marynię, ale zawsze stawałam między nią a nim i to ja obrywałam. Nigdy nie pozwoliłam, żeby ciosy dosięgły i jej. Ten rok okazał się przełomowy. Już wcześniej za radą psychoterapeuty zbierałam wszystkie obdukcje. Któregoś dnia znowu wrócił do domu pijany i domagał się pieniędzy. Tym razem naprawdę ich nie miałam. Zaczął mnie tłuc. Upadłam na podłogę, a on kopał mnie bez litości. Krwawiłam, a on nie przestawał. Wtedy do domu wróciła Marynia. Zobaczyła co się dzieje. Porwała z kuchni duży nóż i rzuciła się na niego. Pocięła mu obydwa policzki. To bardzo ukrwione miejsca więc zalany krwią wyszedł z domu. Ja byłam już nieprzytomna. Moje dzielne dziecko wezwało karetkę i gdy upewniło się, że nic mi już nie zagraża, zgłosiło cały incydent na policji. Marynia zachowała się o wiele dojrzalej niż ja. Zachowała się jak dorosła osoba. Potem pojechała do moich rodziców i wszystko im opowiedziała. Byli wstrząśnięci, bo o niczym nie mieli pojęcia. To Marynia doprowadziła do tego, że został skazany, a później dzięki jej naciskom dokonał się też rozwód. To dzięki mojemu dziecku uwolniłam się od tej kanalii. Do dziś nie mogę sobie wybaczyć, że naraziłam ją na takie życie, że nie potrafiłam, że byłam zbyt słaba, zbyt tchórzliwa, żeby jej tego oszczędzić. Kiedy ciotka Klementyna zostawiła nam ten spadek i kiedy tu przyjechałyśmy, zobaczyłyśmy dom i to piękne jezioro, Marynia powiedziała coś znamiennego. Powiedziała, że to mogłoby być nasze miejsce na ziemi. Nawet nie musiała mnie długo przekonywać, bo pomyślałam, że skoro ona chce tutaj zostać, bo wie, że będzie tutaj szczęśliwa, to ja nie mogę odebrać jej marzeń i tego szczęścia, którego szukała przez całe życie. I to tyle. Wiesz o mnie już wszystko.
Jej twarz zalana była łzami. Te emocje wykończyły ją zupełnie. Adam spontanicznie przytulił ją mocno do siebie.
- Nie miałem pojęcia przez co przechodziłyście. Nie wiedziałem, że takie rzeczy w ogóle mają miejsce. Ja nigdy nie podniósłbym ręki na żadną kobietę, bo za bardzo je szanuję. Dziękuję, że mi o tym opowiedziałaś i bardzo współczuję i tobie i Maryni, że musiałyście znosić to wszystko przez tyle lat. Trafiłyście do miejsca, w którym mam nadzieję, łatwo da się zapomnieć o tych ciężkich przejściach, a ja i moja rodzina pomożemy wam w tym. – Wyciągnął z kieszeni marynarki paczkę higienicznych chusteczek i jedną z nich przytulił do brudnego od rozmazanego tuszu, policzka Doroty. – Otrzyj łzy. Mam wyrzuty sumienia, że nakłoniłem cię do tych zwierzeń.
- Nie powinieneś. Mnie dzięki temu jest jakoś lżej na duszy, bo nie muszę już tego w sobie tłamsić. Jedźmy już. Dzieciaki pewnie się martwią.
Podjechali pod dom i kiedy do niego weszli zastali martwą ciszę. Nieco zaskoczeni spojrzeli po sobie. Dorota ściągnąwszy buty przeszła cicho do pokoju Maryni i otworzyła drzwi. Widok jaki zastała sprawił, że uśmiechnęła się szeroko. Kiwnęła na Adama a kiedy podszedł, i on nie mógł powstrzymać uśmiechu. Na kanapie siedząc obok siebie spały w najlepsze ich dzieci. Maciek z głową odchyloną do tyłu posapywał cichutko, a Marynia przytulona do jego ramienia mruczała przez sen. Na ławie stały talerze z pozostałością po zapiekance i puste szklanki po herbacie, a na ekranie telewizora trwało właśnie polowanie na dinozaury. Adam podszedł do syna i potrząsnął nim delikatnie.
- Maciek, obudź się.
Młodzieniec leniwie otworzył oczy i zobaczywszy ojca usiadł na baczność strącając tym samym ze swojego ramienia głowę Maryni. Obudziła się i ona.
- Już wróciliście? – wymamrotała. Dorota roześmiała się.
- A taki ciekawy miał być ten film. Uśpił was – roześmiała się.
- Czas jechać do domu synu. Bardzo późno już. Zbieraj się, bo dziewczyny też chcą się położyć. Wpadniemy tu jutro, jeśli nie macie nic przeciwko temu, – zwrócił się do Doroty – po obiedzie. Może pogoda będzie sprzyjająca, to wybierzemy się na spacer wzdłuż jeziora.
- Bardzo chętnie. Do jutra w takim razie.
ROZDZIAŁ 9
Dorota ocknęła się dość późno. Za oknem był już jasny dzień. Z niepokojem spojrzała na budzik, który wskazywał godzinę dziewiątą trzydzieści. – No nieźle – pomyślała. Wyskoczyła z łóżka i zarzucając na ramiona szlafrok wyszła z pokoju. Z przyjemnością wciągnęła w nozdrza zapach świeżo parzonej kawy. Najwyraźniej jej dziecko było już od dawna na nogach. Marynia siedziała przy stole i z zapałem szykowała śniadanie. Dorota podeszła do niej i przytuliła twarz do jej ciepłego policzka.
- Dzień dobry córuś. Od dawna tu urzędujesz?
- Od siódmej. Nie mogłam spać. Co zjesz na śniadanie? Ten biały ser od Gawrońskich, pycha. Próbowałam, a z miodem, albo z dżemem jeszcze lepszy.
- Może być. Ja tylko ogarnę się trochę i zaraz przyjdę.
Odświeżona i przebrana zasiadła za kuchennym stołem, a Marynia już stawiała przed nią pachnące kakao i filiżankę z kawą.
- Smacznego mamuś. Jak było wczoraj? Koncert fajny?
- Bardzo mi się podobał. Bajor to jednak klasa sama dla siebie. Adam nawet kupił mi płytę z jego utworami. Dostałam też autograf. To był naprawdę miły wieczór. Za to wy – roześmiała się – pospaliście się jak dwa bąki.
- Zmęczył nas ten maraton filmowy. Co za dużo, to nie zdrowo. Za to dzisiaj szykuje się nam mała wyprawa.
- Lekcje masz odrobione?
- Prawie. Do południa posiedzę jeszcze nad matmą, bo w poniedziałek mam sprawdzian.
- W takim razie ja przygotuję obiad. Może upiekę jakieś ciasto? Chłopaki lubią coś zagryźć do kawy, a wrócimy na pewno zziębnięci. Dzień zapowiada się ładny, ale jest mroźno.
Skończyły jeść i Marynia zniknęła za drzwiami swojego pokoju. Dorota zagniotła drożdżowe ciasto. Postanowiła, że upiecze trochę rogalików z nadzieniem malinowym. Sporo malin udało jej się zaprawić w tym roku i należało je wykorzystać. Adam mówił, że przyjadą tuż po obiedzie. Pewnie gdzieś koło czternastej. Na pewno zdąży uwinąć się ze wszystkim. Ciasto spokojnie sobie rosło, a ona w tym czasie dusiła ozorki wieprzowe. Uwielbiały je obie zwłaszcza w sosie chrzanowym. Obrała kilka ziemniaków i ze spiżarni wyciągnęła sałatkę szwedzką. Postanowiła nie gotować zupy. I tak po zjedzeniu jednego dania miały dość.
Wyciągnęła stolnicę i oprószyła ją mąką. Ciasto wyrosło pięknie i teraz rozwałkowywała je w dość cienki placek. Wycięła z niego mnóstwo trójkątów, na które szczodrze nakładała porcje malin. Wszystko zawinęła w zgrabne rogaliczki i potraktowawszy je jeszcze roztrzepanym jajkiem wsadziła do piekarnika.
Gawrońscy zjawili się kilka minut po drugiej. Poczekali, aż dziewczyny się ubiorą. Adam radził włożyć na nogi grube skarpety i kalosze.
- Pójdziemy w przeciwnym kierunku do drogi, a tam sporo mokradeł i trzcinowisk.
Ruszyli wolno wzdłuż jeziora. Dzień faktycznie był dość mroźny. Jakby na to nie patrzeć to był już koniec listopada i przymrozki stały się tutaj codziennością.
- Wiecie, że to wszystko – Adam wyciągnął rękę i zatoczył koło – jest rezerwatem? Nie wolno tu polować, nawet nie wolno łowić ryb.
- A wczoraj mówiłeś, że można – wtrąciła Dorota.
- Można na innych jeziorach, ale akurat na Liwieńcu nie, choć i tu tak jak wszędzie łamią prawo. Po drugiej stronie jeziora jest sporo ogródków działkowych, niektóre przylegają niemal do lustra wody. To tam głównie zaszywają się w trzcinach potencjalni kłusownicy i odławiają ryby. Nadleśnictwo regularnie zarybia wody jeziora, więc sporo tu szczupaków, płoci i linów. To łakomy kąsek dla niektórych.
Latem dość często można spotkać tu kajakarzy, bo dla nich organizowane są spływy rzeką Liwą. Płyną zazwyczaj w małych grupach, ale nie zawsze jest to dobre dla jeziora zwłaszcza wtedy, gdy gniazdują ptaki i zaczynają się lęgi. Liwa, to dzika rzeka o nieuregulowanych brzegach i przez to tak atrakcyjna, bo w przyrodę nie ingeruje ręka człowieka. Zresztą Liwieniec też jest taki. Wszędzie trzciny i szuwary. Jedyne prace jakie tu robimy, to rąbiemy zimą przeręble jak jezioro zamarznie, żeby ryby się nie podusiły. Trzeba to robić, bo woda tu jest dość płytka. Zaledwie dwa metry i to nie wszędzie. Mogło by się wydawać, że utopić się tu nie można, ale dno jest bardzo zamulone i przez to zdradliwe. Lepiej nie próbować tu kąpieli. Liwieniec leży w pobliżu większego zbiornika - jeziora Dzierzgoń, z którym połączone jest właśnie Liwą. Dzierzgoń jest największym i bardziej atrakcyjnym akwenem niż Liwieniec i znacznie chętniej odwiedzanym przez wędrujące i zimujące ptaki, chociaż i tu jest ich nie mało. Najwięcej mamy łabędzi niemych i gęgaw. To taki rodzaj dzikiej gęsi. I o ile łabędzie zwykle tu zimują, bo są dokarmiane, choć w Europie to raczej migrują, tak gęgawy przylatują do nas na cieplejsze miesiące i na złożenie jaj. Często można spotkać też perkozy dwuczube, i kilka gatunków kaczek. Same widziałyście, że latem jest tu ich prawdziwe zatrzęsienie.
Doszli do miejsca, gdzie Liwa wypływała z Liwieńca.
- Widzicie jak szeroko rozlała? – kontynuował Adam. – Tam gdzie wyjeżdżamy na główną drogę, na most, ona wpływa do jeziora i na tym krótkim odcinku musiała zostać uregulowana, bo inaczej nie można byłoby zbudować drogi. Jednak poza obiektami mostowymi jest całkowicie dzika. Był czas, że do jeziora trafiały ścieki z Prabut, ale jak wybudowano tam oczyszczalnię to i jezioro znacznie skorzystało. Teraz nie ma już zagrożenia ani dla ryb, ani dla ptactwa.
- A dzikie zwierzęta? – zapytała Marynia. – Występują tutaj?
- Zdarzają się. Na pewno jest populacja piżmaków, wydr i norek amerykańskich. W lasach żyją jenoty, dość rzadkie dzisiaj i lisy. Jest niewielkie stadko saren i jedna wataha dzików. Staramy się dbać o nie, dlatego zawsze na zimę stawiamy paśniki, żeby móc je dokarmiać w najgorszym okresie. Kiedyś pokażę wam te miejsca.
- Nikt nigdy nie pomyślał o osuszeniu tych bagien? Właściwie przejście tutaj suchą nogą jest praktycznie niemożliwe – Dorota kolejny raz trzymając ramię Adama wyciągnęła kalosz z błota.
- To byłby zły pomysł. Przez osuszenie tego terenu zmarniałby cały ekosystem. Stalibyśmy się pustynią – Adam podniósł głowę i spojrzał w niebo. – Widzicie? – ściszył głos niemal do szeptu. – Spójrzcie, to kania ruda, tutejszy drapieżnik. Na pewno poluje. Szkoda, że jest za wysoko. To naprawdę piękny ptak Jest spokrewniona z jastrzębiami. Mamy też tutaj rodzinę orłów bielików, ale nawet ja nie miałem okazji przyjrzeć się im dokładniej.
Adam przytknął lornetkę do oczu i uważnie zlustrował okolicę.
- Szukasz czegoś konkretnego? – zapytała Dorota.
- Już znalazłem i zaraz wam pokażę. Musicie tylko zachowywać się cicho i spokojnie.
Powoli, stawiając ostrożnie kroki szedł pierwszy a za nim reszta. W pewnej chwili przykucnął i dał znak, żeby zrobili to samo. Wyciągnął przed siebie rękę i szepnął.
- Jak się dobrze przyjrzycie, to wśród tych trzcin zauważycie gniazdo łabędzi. Są dwa. To na pewno para. Wbrew stereotypom i powszechnemu mniemaniu one nie łączą się ze sobą na całe życie. Najwyżej na rok. Te odchowały już młode i wypuściły w świat.
Przykucnęli wszyscy obok Adama i rzeczywiście ujrzeli dwa śnieżnobiałe łabędzie. Dziewczyny były zauroczone. Maciek już mniej, bo on nie raz oglądał takie widoczki.
- Ten w gnieździe to samica. Jest znacznie mniejsza od samca – poinformował Adam. – Są dość agresywne. Potrafią zaatakować, gdy usiłuje im się zniszczyć gniazdo lub odebrać młode. Zwykle w gnieździe jest od pięciu do dwunastu jaj i wtedy lepiej nie podchodzić za blisko – uśmiechnął się do dziewczyn. – Chyba zmarzłyście i powinniśmy wracać. Dość wrażeń na dzisiaj.
Siedzieli przy stole delektując się aromatyczną kawą, a młodzi herbatą z cytryną i zajadali oprószone cukrem pudrem malinowe rogaliki. Te ostatnie znikały błyskawicznie.
- Ależ są pyszne – Adam otarł usta serwetką. – Że też chciało ci się je piec.
- I tak nie miałam nic lepszego do roboty. Weźmiesz kilka rodzicom. Zrobiłam też sałatkę jarzynową, to zabierzesz. Mam nadzieję, że zostaniecie na kolacji? Na targu kupiłam mnóstwo swojskich frankfurterek i chyba nie damy rady ich zjeść same.
- Brzmi pysznie. Chętnie zostaniemy.
Marysia podniosła się z miejsca.
- To my pójdziemy z Maćkiem do mojego pokoju. Nie będziemy wam przeszkadzać.
Adam rozsiadł się wygodniej wyciągając przed siebie nogi.
- Nie mówisz nic jak sprawują się krosna.
- Znakomicie. Już zaczęłam trochę tkać. Chodź na strych, to ci pokażę.
Wyszli na górę i gdy Dorota włączyła światło Adam spojrzawszy na krosna oniemiał.
- No, no… Nie miałem pojęcia, że masz taki talent. To jest piękne. Myślę, że tkasz lepiej od Klementyny. Ona trzymała się prostych wzorów, a ta twoja robótka jest jakaś taka… strukturalna, przestrzenna, nie jednowymiarowa. Jeśli zrobisz tego więcej jestem przekonany, że sprzedasz to na pniu. Przecież to jest dzieło sztuki i to przez duże „S”. Wygląda jak… rzeźba, a raczej płaskorzeźba.
Dorota pod wpływem tych komplementów poczerwieniała jak burak.
- Naprawdę tak uważasz? – wystękała zduszonym szeptem. Odwrócił się do niej i głęboko spojrzał jej w oczy.
- Ile jeszcze talentów ukrywasz? Jakim cudem w tak drobnym ciele i takiej ślicznej główce jest tyle geniuszu?
- Przesadzasz…
- Ani trochę. Świetnie gotujesz, masz niezwykle dobry gust, potrafisz wykonywać męskie roboty, pięknie tkasz. Nawet nie chce mi się wymieniać dalej. Jesteś niezwykłą kobietą Dorota i w dodatku bardzo piękną. Trudno ci się oprzeć. Ja sam… Nieważne – machnął ręką i ugryzł się w język. Niewiele brakowało, żeby powiedział jej prawdę. Prawdę o tym, że zakochał się w niej. Jednak po tym, co wczoraj od niej usłyszał, nie był pewien, czy ona jest gotowa na nowy związek. Ten pierwszy naznaczył ją ogromną traumą. To prawdziwy cud, że potrafiła się z niej podźwignąć, wziąć sprawy we własne ręce i całkowicie odmienić swoje życie. Wspomnienia z przeszłości wciąż wywoływały łzy, a to było oznaką, że emocje związane z tymi tragicznymi dla niej wydarzeniami wciąż były świeże i wciąż bolały. Rozumiał ją doskonale i bardzo jej współczuł. Pamiętał, jak po śmierci matki Maćka nie potrafił posklejać swojego życia do kupy. Była jego pierwszą i jedyną jak do tej pory miłością. Kiedy zaszła w ciążę skakał do góry z radości. Mimo, że oboje mieli wtedy zaledwie po dziewiętnaście lat on cieszył się, że zostanie ojcem. Zaczęli planować przyszłość. Chcieli się jak najszybciej pobrać i wspólnie budować swoje przyszłe życie już we trójkę. Nawet w najgorszych snach nie przypuszczał, że ten poród zakończy życie jego ukochanej Hani. Wykrwawiała się na śmierć, a lekarze stali bezradni i nie potrafili jej pomóc. Błagał ich wtedy na klęczkach, a oni rozkładali ręce mówiąc, że dla niej już nie ma ratunku. Gasła na jego oczach. Niemal oszalał z rozpaczy. Tkwił godzinami przy jej łóżku i nie dopuszczał do niej nikogo. Wtedy przyszedł jego ojciec i powiedział mu, że ma syna, który oczekuje od niego największej miłości i troski. To go opamiętało. Hania nie miała żadnej rodziny. Była sierotą z przytułku. To on musiał wziąć odpowiedzialność za swoje dziecko. Musiał nauczyć się wszystkiego. Jak karmić, jak przewijać, jak kąpać. Na szczęście pomogła mu mama. Bez niej chyba by się załamał. Ku radości ich wszystkich Maciek chował się bardzo dobrze. Rzadko chorował. Od najmłodszych lat Adam oswajał go z lasem. Uczył wielu umiejętności. Mały zdobywał sprawności, a przy ich okazji krzepę i tężyznę. Jak na swoje prawie siedemnaście lat wyglądał już niemal jak dorosły, dobrze zbudowany mężczyzna i tak jak ojciec, był niezwykle odpowiedzialny. Był też podobny fizycznie do Adama. Obaj byli wysocy i barczyści. Takie chłopy na schwał.
- Zamyśliłeś się… - dobiegł go cichy głos Doroty.
- Tak…, przepraszam. Chodźmy na dół. Tam jeszcze porozmawiamy. Może puścisz tę płytę Bajora? Nawet jej nie przesłuchaliśmy.
- Zaraz to nadrobimy.
ROZDZIAŁ 10
W połowie grudnia zadzwoniła matka Doroty.
- Wiesz kochanie pomyśleliśmy z ojcem, że może przyspieszylibyśmy nasz przyjazd do was. Bardzo się stęskniliśmy i chcielibyśmy spędzić z wami więcej czasu. Pomożemy w porządkach i zakupach, co ty na to?
- To świetna wiadomość i jeśli nic was nie trzyma w Warszawie to przyjeżdżajcie. My powolutku przygotowujemy się do świąt. W drugi dzień zapowiedziała się cała rodzina Gawrońskich. Mam tu na myśli rodziców Adama. On sam obiecał nam dużą choinkę. Marynia zaczyna ferie tydzień przed wigilią i będzie je miała aż do nowego roku. Jestem taka podekscytowana, bo to przecież pierwsza wigilia w tym cudnym miejscu. Wyobraź sobie, że znalazłam piękne zdjęcie Klementyny i chciałabym je dać do oprawienia, a potem umieścić na jej grobie. Nie wiem dlaczego, ale mam wrażenie, że wtedy bardziej będę czuła jej obecność wśród nas, bo wierzę, że jednak jej dobry duch wciąż nad nami czuwa. Myślisz, że to trafiony pomysł?
- Bardzo trafiony. Ojciec na pewno w tym pomoże. W takim razie przyjeżdżamy w następną sobotę. Do zobaczenia córcia. Uściskaj od nas Marynię i pozdrów Gawrońskich.
Helena i Jerzy pojawili się zgodnie z umową w sobotę. Bagażnik mieli zawalony mnóstwem kolorowych toreb z prezentami i przysmakami zakupionymi w Warszawie. Dorota złapała się za głowę.
- Rany boskie, ile tego! Na co tyle towaru!? Przecież tutaj można dostać wszystko!
- Nie marudź córcia. Przywieźliśmy sporo choinkowych ozdób. Są naprawdę śliczne. Jest trochę mięsa i wędlin. Najwyżej zamrozisz. Są też prezenty dla wszystkich, to dlatego zajęły niemal cały bagażnik.
Dziewczyny pomogły opróżnić samochód. Seniorzy nie mogli wyjść z podziwu, gdy znaleźli się już we wnętrzu domu.
- Naprawdę wszystko pięknie urządziłyście. Bardzo nam się podoba.
- Przygotowałam wam jeden z pokoi na górze. Chodźcie, rozpakujecie się.
Przy obiedzie ustalali jeszcze szczegóły.
- Jutro pojedziemy do Prabut na targowisko. Zamówiłam biały ser i mielony mak. Także jaja od kur z wolnego wybiegu. Trzeba będzie to odebrać. Chciałabym też zajrzeć na cmentarz, bo w firmie kamieniarskiej obiecali mi, że wtopią zdjęcie w nagrobek. Muszę zobaczyć jak to wygląda. Mam zamówione też pieczywo, ale to odbiorę tuż przed wigilią. Chciałam sama upiec, ale za bardzo pochłonęły mnie inne rzeczy. Upieczemy za to dużo dobrego ciasta i koniecznie pierniki. Marynia i Maciek zadeklarowali się do lukrowania. Jest jeszcze sporo pracy, ale damy radę, prawda?
Trzy dni przed wigilią Adam i Maciek podjechali pod dom Doroty i uginając się pod ciężarem sporej skrzyni weszli do środka.
- Dorota! – zawołał Adam. – Pozwól!
Wybiegła z kuchni z zarumienionymi policzkami od gorącego pieca.
- Stało się coś?
- Przywieźliśmy ryby. Byliśmy wczoraj po południu w Gontach i nałowiliśmy dość sporo. Tam są stawy rybne i za opłatą można łowić ile się chce. Dzisiaj od rana patroszyliśmy je i dla was i dla nas. Jest sporo karpia, ale nie tylko. Są i szczupaki i liny. Trzeba to jednak jeszcze trochę doczyścić z łusek i może wyfiletować. Na wigilię pewnie będzie za dużo, ale resztę spokojnie możesz wsadzić do zamrażalnika.
W przedpokoju pojawili się Kopciowie wraz z Marynią.
- Dzień dobry obu panom Gawrońskim. A może weszlibyście choć na chwilę? Ziąb taki, przynajmniej rozgrzejecie się trochę. Ja zaraz zrobię kawę i herbatę. Wejdźcie, proszę – Helena już podążała w stronę kuchni.
Pościągali buty i zalegli na wygodnej kanapie w saloniku tuż obok kominka. Zanim Helena weszła z kawą Dorota przyniosła im dwie spore miski gorącego kapuśniaku.
- To was naprawdę rozgrzeje. Wcinajcie. Tu jeszcze talerzyk z chlebem.
Adam siorbnął od razu spory łyk i aż zamruczał z zadowolenia.
- Aaa, ależ to dobre. Kwaśne, tak jak lubię, pikantne i gorące. Pyszne. W sam raz na dzisiejszy mróz. Jutro przywieziemy choinkę. Nie ma już na co czekać. W szkółce leśnej od dawna trwa wycinka na sprzedaż. Zawsze to jakiś zastrzyk finansowy dla nadleśnictwa. Upatrzyłem już ładnego chojaka dla was. Przywieziemy też porządny stojak i osadzimy ją. W wigilię pozostanie wam tylko ją przystroić.
Dorota z podziwem pokręciła głową.
- Jesteście niezastąpieni. Nie wiem, jak poradziłybyśmy sobie bez waszej pomocy. Pewnie obie potraciłybyśmy głowy.
Adam odstawił miskę z zupą i wstał. Ujął ramię Doroty i wyszedł wraz z nią do przedpokoju. Nieco zdziwiona jego zachowaniem stanęła przed nim patrząc mu w oczy.
- Chciałem ci coś zaproponować. W siedzibie kwidzyńskiego nadleśnictwa organizują zabawę sylwestrową. Poszłabyś? Niedaleko jest niewielki hotelik i tam moglibyśmy trochę odespać, żeby wyparował z nas szampan na tyle, by móc wrócić samochodem do domu. Przyznam, że ja nabrałem ochoty, bo już nawet nie pamiętam kiedy byłem ostatni raz na takiej zabawie. Od Maćka wiem, że on i Marynia wybierają się na jakąś domówkę do koleżanki Maćka z klasy. Moglibyśmy urządzić to tak, by twoi rodzice pojechali do nas do leśniczówki, albo moi przyjechali tutaj, żeby obie strony nie czuły się samotne w tę noc. Co ty na to? – pytał nerwowym szeptem.
- Trochę mnie zaskoczyłeś, ale muszę przyznać, że i ja przez całe lata świetlne nie chodziłam na takie zabawy. Może czas zrobić coś szalonego? Zgadzam się, bo myślę, że nam obojgu należy się taka atrakcja.
Na twarz Adama wypełzł błogi uśmiech. Ujął jej dłonie i przycisnął do ust.
- Dziękuję. Na pewno nie będziemy żałowali. A teraz wracam dokończyć tę pyszną zupę.
W salonie Doroty rozbrzmiewał gwar i śmiech. Marynia wraz z Maćkiem i dziadkami stroiła świąteczne drzewko. Adam naprawdę się postarał, bo było wysokie i bardzo gęste. Teraz sekundował Dorocie w kuchni, obserwując jak zgrabnie idzie jej wycinanie pierników.
- To co, zobaczymy się dopiero w drugi dzień świąt – ni to stwierdził, ni zapytał.
- Na to wygląda. Jutro ma być jeszcze Maciek. Obiecał przecież, że polukruje pierniki. Jeśli jednak będzie ci potrzebny, to go nie przysyłaj. My tu poradzimy sobie.
- On sam będzie chciał dotrzymać słowa. Jak obiecał, to nie zawiedzie. Jest bardzo słowny.
- Wiem. Wielokrotnie miałam okazję się przekonać. Wspaniale go wychowałeś. Jest mądry i odpowiedzialny. Ma dobry charakter, tak jak ty.
Adam ożywił się.
- Naprawdę tak uważasz? Mam dobry charakter? – Dorota zerknęła na niego i zarumieniła się.
- Najlepszy – powiedziała cicho. Adam pokraśniał.
- No skoro tak, to ja niecnie to wykorzystam i zapytam, czy mogę cię przedstawić moim znajomym na zabawie sylwestrowej jako moją dziewczynę? Chciałbym zobaczyć ich zaskoczone miny, bo doskonale wiedzą, że od lat wiodę życie samotnika.
Dorota znieruchomiała. Bardzo ją zaskoczył. Pomyślała jednak, że jemu naprawdę na tym zależy.
- No cóż… Chyba nie mam nic przeciwko temu…
- Jesteś wspaniała. Zobaczę jak im idzie to strojenie choinki - podniósł się z krzesła. – Za chwilę będziemy musieli się zbierać.
Wigilia u Doroty przebiegała bardzo uroczyście z zachowaniem wszystkich tradycji. Był więc opłatek, sianko pod obrusem, miejsce dla zagubionego wędrowca, kolędy i mnóstwo prezentów. Była zupa grzybowa i barszczyk z uszkami, tradycyjna, postna kapusta z grochem i pyszny, smażony karp. Cudnie pachniał kompot z suszonych śliwek i pierogi.
Narobiły się wszystkie, żeby ten dzień był niezapomniany. Dorocie bardzo na tym zależało. Do południa wybrali się jeszcze na cmentarz, żeby zapalić Klementynie świeczkę i położyć na grobie świąteczny stroik. Tylko tyle mogli już zrobić, choć bez wątpienia ciotka wycisnęła na nich wszystkich w jakim sensie piętno, ale w tym pozytywnym słowa znaczeniu.
Po kolacji Marynia rozdała wszystkim prezenty. Szczególnie jeden z nich uważała za bardzo ważny. Podeszła do matki i przycupnęła na kanapie obok niej.
- Tu mamuś jest prezent ode mnie i Maćka. Długo szukaliśmy czegoś odpowiedniego, aż wreszcie udało nam się zdobyć to – podała jej coś opakowane w kolorowy papier. Dorota ostrożnie go rozwinęła. Jej oczom ukazała się pięknie wydana książka o tkactwie.
- To wprawdzie po angielsku mamuś, ale wszystko jest pięknie rozrysowane, że na pewno się zorientujesz.
- Bardzo ci dziękuję kochanie. Maćkowi podziękuję jak przyjedzie. To bardzo piękny i wartościowy prezent i na pewno dostarczy mi inspiracji.
Do późna komentowali przydatność prezentów, które dostali. Dorota na koniec powkładała naczynia do zmywarki obiecując sobie, że jutro ją włączy. O godzinie dwudziestej czwartej dom pogrążył się we śnie.
W pierwszy dzień świąt po sutym śniadaniu, stwierdzili, że trzeba spalić trochę kalorii. Dorota zaproponowała długi spacer, chociaż mróz trzymał nadal i sypał drobny śnieg. Kiedy bladym świtem zerkała przez okno na jezioro, miała wrażenie, że ono paruje na całej powierzchni. To było złudne, bo wiatr unosił drobne, śniegowe płatki tworząc z nich białą mgłę. Pomyślała, że przy tak niskiej temperaturze z pewnością jest zamarznięte.
Wychodząc teraz na zewnątrz pamiętała o aparacie fotograficznym. Obiecała, że uwieczni ich wszystkich na zdjęciach. Jej rodzice przekomarzali się z Marynią żartując i śmiejąc się radośnie.
- Ustawcie się na tle jeziora, to zrobię wam zdjęcie. Weźcie Marynię do środka – Dorota pstryknęła kilka razy. – Spójrzcie jak skrzy się tafla. Jednak zamarzło. Mam nadzieję, że przynajmniej łabędzie nie ucierpiały. Czasami i one przymarzają. Wzięłam trochę ziarna dla nich i kawałki bułki. Rozrzucimy przy brzegu, żeby mogły łatwo znaleźć.
Mróz nie pozwolił im jednak na dłuższe przebywanie na powietrzu. Płuca pracowały ciężko wciągając mroźne hausty. Zmarznięta Dorota zadecydowała o powrocie.
- Nie ma co fanfaronić na tym zimnie. Jeszcze wszyscy się pochorujemy. Wracamy. Zjemy ciepły obiad, a po nim będzie słodkie lenistwo. Ja, jeśli pozwolicie zaszyję się na strychu. Bardzo ciągnie mnie do krosien. Wy możecie poczytać, lub obejrzeć jakiś film.
Strych stał się jej azylem. Zwykle miała sporo pracy w domu, ale też jakąś wolną chwilkę potrafiła wygospodarować w ciągu dnia, by utkać chociaż parę ściegów. Gobelin z motywem jesiennym był już bardzo zaawansowany. Cieszył ją fakt, że z każdą chwilą jej palce stają się coraz sprawniejsze, bo dzięki temu robótka posuwała się szybko naprzód. Usiadła przy krosnach i nie namyślając się zaczęła tkać.
ROZDZIAŁ 11
Wieczorem odebrała jeszcze telefon od Adama, ale to nie on chciał z nią rozmawiać, tylko jego mama.
- Oddaję jej słuchawkę Dorota, bo koniecznie chce ci powiedzieć coś ważnego.
- Dobry wieczór Dorotko. Przepraszam, że zawracam ci głowę, ale chciałam cię prosić, żebyś nie szykowała nic na obiad. Narobiłam całą górę farszynek. To takie kluski wypełnione mięsnym farszem i siekanymi jajkami. To świąteczna potrawa z tych stron, którą robią tu jeszcze niektórzy. Są naprawdę pyszne i koniecznie musicie tego spróbować. Przywieziemy też groch z boczkiem zamiast zupy. Obowiązkowo musicie skosztować naszej regionalnej kuchni.
- No dobrze… W takim razie nic szykować nie będę, ale na świąteczne śniadanie przyjedziecie? Powiedzmy, na dziewiątą.
- Będziemy. Oczywiście, że będziemy. Do jutra w takim razie.
Gawrońscy okazali się bardzo punktualni. Objuczeni wielkim garem zawierającym farszynki i mnóstwem zdobnych toreb wtoczyli się do przedpokoju głośno składając życzenia gospodarzom. Adam nie omieszkał skorzystać z okazji i składając Dorocie życzenia całował jej ciepłe policzki ewidentnie mając ochotę na pocałowanie jej ponętnych ust. Nie odważył się jednak. Nie chciał wpędzać jej w zakłopotanie przy tylu osobach. Ona oderwawszy się od niego złożyła życzenia pozostałym Gawrońskim dziękując przy okazji Maćkowi za piękny prezent. On sam podszedł do Maryni i wyciągnął zza poły kurtki puchatą, piszczącą kulkę.
- To dla ciebie Maryniu. Przyda wam się pies do pilnowania obejścia, a ten na pewno wyrośnie na dużego, bo to szczenię owczarka niemieckiego.
Marynię zamurowało z zachwytu. Odebrała z rąk Maćka pieska i przytuliła do niego policzek.
- Spójrzcie jaki śliczny. Ma słodką mordkę i takie grube łapy. Bardzo ci dziękuję Maciek. Zawsze marzyłam o piesku i wreszcie go mam.
- Jak go nazwiesz? – Maciek z uśmiechem spoglądał na rozczuloną Marynię.
- Będzie moim kumplem, więc chyba Kumpel. Podoba się wam?
- Bardzo trafne imię – pokiwał głową młody Gawroński. - Tu masz jeszcze kojec dla niego, miski i karmę dla szczeniąt, a tu obróżkę i smycz. Pewnie za bardzo nie będzie potrzebna, bo psiak szybko nauczy się chodzić przy nodze, ale na początek trzeba go przyzwyczaić. Ma dopiero osiem tygodni.
- To mój najlepszy świąteczny prezent i taki rozkoszny.
Śniadanie już czekało. Zasiedli wszyscy przy stole przykrytym śnieżnobiałym obrusem zastawionym nakryciami. Dorota wraz z Marynią zaczęły wnosić potrawy i dzbanki z kawą i herbatą.
- Częstujcie się moi kochani – zachęcała Dorota. – Ja usiądę obok pani Gawrońskiej, bo chcę usłyszeć coś więcej na temat tych farszynek. Zajrzałam do garnka i stwierdzam, że pierwszy raz widzę coś takiego. Przypominają raczej krokiety nie kluski i wyglądają niezwykle apetycznie.
- Farszynki, to stara potrawa pochodząca z okolic Warmii i Mazur. Są bardzo pożywne i najlepiej smakują z jakąś surówką. Robi się je z gotowanych ziemniaków i mąki ziemniaczanej. Trochę przypominają w smaku kluski śląskie, bo ciasto jest niemal identyczne. Nadziewa się je farszem mięsno-jajecznym a potem panieruje się i smaży na tłuszczu. Prabuty leżą właściwie na pograniczu Warmii i sporo mieszkańców wciąż kultywuje te stare, świąteczne tradycje przygotowując znane od wieków potrawy. Groch z boczkiem to też stary przepis. Można go zrobić również z kiełbasą, ale ja zdecydowanie wolę boczek.
Bardzo przyjemnie przeszedł ten dzień. Dorota wraz z resztą swojej rodziny rozsmakowała się we wspaniałej kuchni Gawrońskiej. Pochwaliła się jej też swoim nowym gobelinem.
- Masz prawdziwy talent dziecko. To jest naprawdę coś pięknego. To bardzo żmudna praca, ale jeśli zrobisz tego więcej, jestem pewna, że gobeliny pójdą jak świeże bułeczki.
- Adam niedawno mówił to samo.
- I ma rację. Masz zdolne ręce. Klementyna tkała przeważnie tutejsze motywy. Jakieś pasiaki lub wzory geometryczne. To też było bardzo ładne. Dzięki temu mogła się utrzymać i myślę, że całkiem nieźle. Była bardzo pracowita i większość dnia ślęczała nad krosnami zapominając często o jedzeniu. Cieszę się, że nie wyrzuciłaś krosen, że uszanowałaś jej spuściznę. Ona, gdyby żyła, byłaby taka dumna z ciebie. Pod koniec życia bardzo cierpiała, że nie jest w stanie odrestaurować domu. Tobie się udało, bo on wygląda teraz bardzo pięknie.
- To nie moja zasługa. Wie przecież pani dobrze, że gdyby nie Adam i Maciek, mnie do głowy by nie wpadło, że można potraktować te drewniane bele piaskiem. To dzięki nim to wszystko. Mój udział jest tu znikomy. Niezależnie od tego jestem bardzo dumna z tego, że nie zawiodłam ciotki Klementyny. Dzięki niej tu jesteśmy i dzięki niej zostaniemy na zawsze.
Marynia już od następnego dnia powzięła postanowienie, żeby nauczyć swojego psiaka dobrych manier. Wychodziła z nim często na zewnątrz, by jak najmniej brudził w domu. Malutkie szczenię poznawało obejście obwąchując każdy kąt. Na razie spał w pokoju Maryni, a ona była wniebowzięta, że wreszcie ma swoją przytulankę do kochania.
Za to Dorota szykowała się powoli na bal sylwestrowy. Tuż po świętach pojechała z mamą do Kwidzyna i wybrała dla siebie ładną sukienkę. Była w kolorze oliwkowym uszyta z połyskliwego materiału i świetnie prezentowała się na Dorocie. Korzystając, że są w mieście zaliczyły też fryzjera, który nieco wycieniował długie włosy Doroty nadając im objętości. Jeszcze pozostały dodatki, ale to był najmniejszy problem, bo do sukienki nabyła w podobnym kolorze lakierowane szpileczki i niewielką kopertówkę. Wróciły bardzo zadowolone. Już w domu przebrała się w to wszystko i pokazała się rodzicom.
- Mój Boże, - mówiła Helena – jesteś taka drobna, że wyglądasz jak nastolatka. Pięknie leży ta suknia. Idealnie. Adam będzie zachwycony.
Dorota uśmiechnęła się pod nosem.
- Naprawdę tak uważasz?
- Jestem tego pewna córcia.
W ostatni dzień roku to jednak Gawrońscy przyjechali, by świętować nowy rok w towarzystwie rodziców Doroty. Głównie z powodu psa. Szczeniak przyzwyczaił się już do miejsca i nie chcieli, żeby przeżywał jakiś stres związany z jego zmianą.
O szóstej trzydzieści podjechał Adam. Wyglądał niezwykle przystojnie. Dorocie na jego widok zabłyszczały z zachwytu oczy. Nigdy nie widziała go w garniturze. W święta wystąpił w koszuli i gustownym swetrze. Teraz wypadało być eleganckim. I on na jej widok stracił mowę i kiedy ją wreszcie odzyskał wyksztusił tylko
- Wyglądasz zjawiskowo.
Roześmiała się.
- Ty także.
- Najpierw zameldujemy się w hotelu i zostawimy bagaże. Stamtąd bardzo blisko do nadleśnictwa, więc pójdziemy pieszo.
Dorota odwróciła się jeszcze życząc wszystkim udanej zabawy i prosząc Maćka, żeby uważał na Marynię.
Trzymając pod ramię Adama nieco onieśmielona przestępowała próg sali balowej. Adam znał tu wszystkich, ona nikogo. Poznał ją z kilkoma osobami, które siedziały z nimi przy stoliku. Ją faktycznie przedstawiał jako swoją dziewczynę. Klepano go po ramieniu mówiąc jaki z niego szczęściarz, że ma u boku tak piękną kobietę. Dorota była trochę zakłopotana komplementami, bo nie nawykła do nich. Na szczęście nie trwało to długo, albowiem pojawił się nadleśniczy i przywitał ich w krótkich słowach życząc wszystkim udanej zabawy.
Początkowo było dość sztywno i nie było odważnego, by zainicjował tańce. Wreszcie Adam podniósł się z krzesła i podając dłoń Dorocie wyprowadził ją na środek parkietu. Światła przygasły i tylko dwa niewielkie reflektory rzucały świetlisty snop na tańczących. Adam przygarnął Dorotę do siebie poruszając się wolno w spokojnym rytmie melodii. Było im zadziwiająco dobrze ze sobą. Ona od czasu do czasu podnosiła głowę i patrzyła mu w oczy, on uśmiechał się do niej łagodnie. Przetańczyli ze sobą do północy, a kiedy wybiła, wznieśli szampanem toast za Nowy Rok. O godzinie trzeciej mieli już oboje dosyć i postanowili wrócić do hotelu. Na korytarzu pożegnali się i każde z nich zniknęło za drzwiami od swojego pokoju.
Rankiem przebrana już w swobodniejsze ubranie Dorota zapukała do drzwi Adama, ale nie otworzył jej. Pomyślała, że pewnie jeszcze śpi i zeszła na parter z nadzieją na jakąś filiżankę mocnej kawy. Jakież było jej zdziwienie, gdy przy stoliku w hotelowej kawiarence zobaczyła Gawrońskiego. Podeszła do niego cicho i usiadła naprzeciwko.
- Cześć. Co ty spać nie możesz?
- No jakoś nie bardzo. Przez resztę nocy nawet oka nie zmrużyłem, bo wciąż myślałem…
- Myślałeś? O czym?
- O nas…
- O nas? Jak to o nas? Dlaczego…?
Z uporem patrzył na własne dłonie i nie miał odwagi podnieść głowy, żeby spojrzeć jej w oczy.
- Kocham cię… - powiedział ledwie słyszalnym szeptem.
- Słucham?
Dopiero teraz wyprostował się i powtórzył.
- Kocham cię całym sercem. - Szok, jaki wymalował się na twarzy Doroty odebrał mu całą pewność siebie. – Błagam cię, nie patrz tak, bo chyba zaraz zapadnę się pod ziemię. Co za niezręczna sytuacja… - Teraz ze zdenerwowania dostał słowotoku i zaczął wyrzucać z siebie słowa gorączkowym szeptem. – Dorota, ja wiem, że nie masz najlepszych doświadczeń z poprzedniego związku. Zaznałaś tak okrutnego traktowania jak mało kto. Masz pełne prawo czuć odrazę do mężczyzn i nienawidzić ich, ale ja nie jestem taki. Nie jestem agresywny i nigdy w życiu nie uderzyłbym kobiety. Nie mam też skłonności do awantur, bo jestem dość spokojnym facetem. Nie chcę od ciebie żadnych deklaracji, ani obietnic. W ogóle na nic nie liczę, ale musiałem ci to wyznać, bo zadręczam się tym od jakiegoś czasu. Ja chcę tylko, żebyś przemyślała to co powiedziałem, żebyś spróbowała mi zaufać, bo ja nigdy w życiu bym cię nie skrzywdził.
Ujęła jego dłoń chcąc przerwać tę tyradę.
- Uspokój się Adam. Weź głęboki oddech. Ja wiem, że jesteś zupełnie inny niż Karol. Doceniam twój wspaniały charakter. Nie nienawidzę mężczyzn, choć może rzeczywiście powinnam. To również dzięki tobie udało mi się zapomnieć o tej złej przeszłości. Ja nie mówię nie, ale uważam, że potrzeba mi trochę więcej czasu niż byś chciał. Jeśli zgodzisz się zaczekać, to…
- Zaczekam, ile tylko będziesz chciała, - przerwał jej - aż będziesz gotowa na nowy związek. Najważniejsze, że mnie nie skreśliłaś. To wiele dla mnie znaczy.
Uśmiechnęła się do niego cudnie.
- Skoro już wiemy na czym stoimy, to może zjemy teraz jakieś śniadanie i pojedziemy do domu, co?
Z uszczęśliwioną miną zamawiał im jajecznicę na boczku.
Kiedy wrócili do domu, Gawrońskich już nie było. Kopciowie odsypiali zarwaną noc, a w kuchni urzędowała Marynia z Maćkiem. Rozebrani z ciężkiej odzieży przywitali się z dzieciakami.
- Wybawiliście się? – Dorota nie byłaby sobą, gdyby nie spytała.
- Było naprawdę fajnie, a wy?
- My też nie narzekamy. Jesteśmy zadowoleni. Głodni jesteście?
- Już zjedliśmy.
- Zostaniecie na obiedzie? – zapytała Dorota zwracając się do Adama. – Dzisiaj nowy rok, co będziecie robić w domu? Jeśli się nudzić to najlepiej w gromadzie.
- Zostaniemy. Ja tylko zadzwonię do rodziców, że obaj żyjemy – Adam już wyciągał z kieszeni telefon.
Rodzice Doroty wyjechali tuż po święcie Trzech Króli. Dom znowu ucichł. Codziennie rano wstawała razem z Marynią i odwoziła ją do szkoły. Zwykle po rozstaniu z nią szła na jakieś drobne zakupy, wpadała na cmentarz, żeby zapalić znicz Klementynie i potem wracała do domu. Przygotowywała obiad, karmiła psa i ponownie jechała po córkę do miasta.
Popołudniami najczęściej urzędowała na strychu produkując swoje nietuzinkowe gobeliny. Wiedziała już, że jeśli ma je sprzedawać, to jednak na targu. Owszem rozmawiała na ten temat w dwóch kwidzyńskich sklepach zajmujących się sprzedażą rękodzielnictwa, ale obie właścicielki chciały dość wysoką prowizję od sprzedaży, a na to się zgodzić nie mogła. Postanowiła wyrobić sobie koncesję na sprzedaż swoich wyrobów i wiosną wykupić miejsce na targowisku.
Często wpadał Adam. Pogoda nie sprzyjała spacerom, więc siedzieli przy kawie gawędząc cicho. Oboje czekali wiosny, choć do niej było jeszcze bardzo daleko.
ROZDZIAŁ 12
Była sobota. Dla Doroty to było bez znaczenia. I tak budziła się zwykle dość wcześnie. Narzuciła na siebie szlafrok i utartym zwyczajem podeszła do okna. Dzień zapowiadał się mroźny, ale pogodny. Wyszła usłyszawszy skomlenie psa. Uchyliła drzwi od pokoju córki i wypuściła go.
- Cichutko Kumpel, bo obudzisz Marynię. Zaraz pójdziemy na spacerek.
Ubrała ciepły dres i puchową kurtkę, nacisnęła na głowę wełnianą czapkę i pamiętając o rękawiczkach, a także torbie z ziarnem dla łabędzi, wyszła wraz z psem z domu. Kumpel biegł przed nią z nosem blisko ziemi i tropił nie wiadomo co. Ona rozglądała się za łabędziami. Wreszcie dojrzała całkiem spore, zbite stado dreptające na środku jeziora. Podeszła bliżej i wysypała zawartość torby. Chyba ją wyczuły, bo z rozpostartymi skrzydłami ruszyły w jej stronę. Oddaliła się od brzegu pogwizdując na psa. Nie chciała, żeby stał się ich ofiarą. Jeszcze był za mały, by móc się bronić przed silnymi dziobami i skrzydłami ptaków.
Idąc wzdłuż jeziora zatrzymała się w pewnym momencie. Doszła do punktu, w którym lubiła przystanąć i znieruchomieć, bo stąd rozciągał się chyba najpiękniejszy widok na Prabuty. Uwielbiała go.
Za każdym razem, gdy tu stawała lubiła myśleć, że to miejsce było jej przeznaczone. Że jest nagrodą za lata udręki, cierpienia, hektolitry wylanych łez i upokorzenia. Jest nagrodą za te długie godziny niepokoju, panicznego lęku o siebie a przede wszystkim o Marynię, za brak wiary w siebie, za niemoc, za beznadzieję. Tu odżyła, znalazła swoje małe szczęście i jak mawia Marynia, własne miejsce na ziemi. Tu jej serce zabiło mocniej do człowieka, który okazał jej przywiązanie i miłość. Tak. Pokochała Adama. Zdała sobie sprawę z tego całkiem niedawno. Ta miłość była taka spokojna, dorosła, stateczna, zupełnie inna niż ta pierwsza, szaleńcza i jak się okazało zgubna dla niej, i w konsekwencji dramatyczna.
Zatraciła się w tych myślach. Nie słyszała szczekającego Kumpla, ani warkotu samochodu. Po chwili ktoś objął ją mocno i przytulił. Przestraszyła się, ale tylko przez moment. Potem jej twarz rozjaśnił uśmiech.
- Dlaczego ty dziewczyno stoisz tu jak słup i marzniesz? – odezwał się niski, męski głos tuż nad jej uchem.
- Adam! – roześmiała się uszczęśliwiona. – Co ty tutaj robisz?
- Przyjechałem nakarmić ptaki i zrobić parę dziur w jeziorze. Chodź odwiozę cię do domu, bo jesteś lodowata. Zanim zrobisz śniadanie, to zdążę wywiercić tu kilka otworów.
Podczas, gdy ona faktycznie wzięła się za szykowanie śniadania Adam zabrał z bagażnika ręczny świder talerzowy. To urządzenie było wręcz niezbędne. Miało jedną zasadniczą zaletę, było ciche i nie płoszyło ptaków. Średnica talerza wynosiła pół metra, a to wystarczało, by odwiercić w lodowej tafli solidny otwór. Jezioro zamarzło na grubość średnio piętnastu centymetrów, nie było więc obawy, że lód załamie się pod ciężarem Adama. Pewnie wszedł na powierzchnię pokrytą cienką warstwą śniegu i zaczął biec. Doskonale znał miejsca wierceń. Mógłby je odnaleźć po omacku. Dotarł do pierwszego i wbił świder w taflę. Energicznie zaczął kręcić. Nie minęło pięć minut jak dowiercił się do lustra wody. Powtórzył czynności jeszcze w siedmiu miejscach. Uznał, że tyle wystarczy. Zadowolony ominął stado łabędzi i ruszył do domu Doroty. Tam czekała już na niego gorąca herbata z cytryną i smażone kiełbaski. Zajadał z apetytem.
- Marynia jeszcze śpi?
- Śpi. Jest sobota. Niech się wyśpi do porządku. Wstaje codziennie bardzo wcześnie. Należy jej się.
- Maciek też jeszcze chrapie, a ja pomyślałem, że zabiorę cię dzisiaj w miejsce, w którym jeszcze nie byłaś i nie będzie to jedno z pobliskich jezior.
- Na paśniki? – Adam pokręcił przecząc głową.
- Pokażę ci nasze sanatorium. Tak wszyscy określają ten kompleks budynków, bo faktycznie nim jest. Jest też szpitalem dla tutejszych mieszkańców położonym w bardzo pięknym miejscu. Na pewno ci się spodoba. Wprawdzie wiosną i latem jest tam najbardziej urokliwie, ale i zimą widoki są niezłe. Ja przy okazji odbiorę sobie wyniki badań.
- Jesteś chory? – zapytała zaniepokojona.
- To badania okresowe – uspokoił ją. – Co jakiś czas muszę powtarzać.
Zanim wyszli zostawiła Maryni kartkę na stole, żeby nie martwiła się o nią. Już w samochodzie zapytała
- To gdzieś za Prabutami?
- Całkiem blisko. Jakieś półtora kilometra. Nieco na uboczu. Sanatorium to już historyczne miejsce. Kiedyś były tu nieużytki, które zostały zalesione z inicjatywy niejakiego doktora Krauze. Jeszcze do dzisiaj na terenie sanatorium stoi budynek dawnej leśniczówki. Prabuty to tereny dawnych Prus Wschodnich i to tutaj w latach dwudziestych ubiegłego wieku niemieckie władze postanowiły zbudować zakład psychiatryczny dla dwóch tysięcy chorych. Kiedy wybuchła wojna zakład zlikwidowano, a raczej zamieniono go na wojskowy lazaret dla niemieckich żołnierzy, a potem na hitlerowski obóz przejściowy. Funkcjonował bodajże aż do zakończenia wojny. W czterdziestym szóstym roku przekazano teren władzom polskim, które zadecydowały o odbudowie całego kompleksu i urządzeniu w nim sanatorium przeciwgruźliczego.
Po wojnie dużo ludzi chorowało na gruźlicę zwłaszcza tych, którzy przeżyli obozy koncentracyjne. Wycieńczone głodem organizmy łatwo zarażały się prątkami gruźlicy. Leczył się tu nawet Stanisław Grzesiuk. To ten, co krzewił folklor warszawski i pisał piosenki, które śpiewa Kapela Czerniakowska. On też jest autorem autobiograficznej trylogii literackiej – „Boso, ale w ostrogach”, „Pięć lat kacetu” i „Na marginesie życia”. Długo siedział w obozie koncentracyjnym i to chyba w niejednym, a te książki opisują czasem w dowcipny sposób metody przetrwania i życie obozowe. Jemu udało się przeżyć, ale zapłacił za to wysoką cenę, bo zachorował na gruźlicę. Tak naprawdę nigdy się z niej nie wyleczył i na nią umarł.
Szpital przeciwgruźliczy funkcjonuje do dzisiaj, ale oprócz niego powstały i inne oddziały szpitalne, które służą mieszkańcom. Na pewno cały obiekt lata świetności ma już za sobą. Budynki znowu niszczeją, niektóre stoją puste, bo władze miasta nie mają środków na ich renowację, a szkoda. Mimo to i tak cały kompleks robi wrażenie przez to, że położony jest po prostu w lesie. Pacjenci nawet grzyby tu zbierają. Właśnie dojeżdżamy - Adam skręcił z drogi w szeroką bramę, przy której stał budynek stróżówki. – Nawet na stróża ich nie stać. Nikt tu nie pilnuje wjazdu, ale chyba mają monitoring. – Zaparkował na dużym parkingu i pomógł Dorocie wysiąść. Odebranie wyników trwało nie dłużej jak pół minuty. Wyszli z budynku głównego i wolnym krokiem ruszyli na rekonesans. – Tam na wprost jest fontanna postawiona już współcześnie. Teraz wprawdzie nieczynna, ale latem zwykle oblegana przez pacjentów, bo stoją tam ławki. Za nią jest bardzo malowniczy pałąkowaty mostek. Jak widzisz całkiem sporo tu budynków, a w każdym inny oddział szpitalny. Mamy tu nawet dobrze rozwiniętą bazę rehabilitacyjną i dzięki temu połamańcy i ludzie z chorymi kręgosłupami, czy niedowładami mogą się leczyć. To ważne dla mieszkańców, bo przynajmniej mają wszystko w zasięgu ręki i nie muszą rehabilitować się w ościennych miastach.
Dorota słuchała w milczeniu opowieści Adama. Była pod ogromnym wrażeniem jego wiedzy.
- Skąd ty to wszystko wiesz? – Roześmiał się słysząc te słowa.
- Przecież urodziłem się tutaj, a historię miasta znam od podszewki. Wpajano nam ją przez lata nauki w szkole. Większość rdzennych mieszkańców zna przeszłość tych ziem. Prabuty są naprawdę stare. Dawna nazwa miasta to Riesenburg czyli gród olbrzyma, który figuruje w herbie z wielką maczugą, a pierwsze wzmianki o nim pochodzą z połowy trzynastego wieku. W piętnastym wieku miasto było siedzibą biskupów pomezańskich, ale później nastąpiło totalne zeświecczenie, które nazywają sekularyzacją. Zakon Krzyżacki przestał istnieć, a Prabuty stały się starostwem. Na przestrzeni wieków były niszczone i odbudowywane kilkakrotnie. Do dziś zachowały się fragmenty starych murów i wejścia do podziemi, ale wchodzić tam nie wolno.
Dorota objęła go w pasie i przytuliła się do niego. Ten gest zaskoczył go zupełnie, ale i sprawił wielką radość.
- Jesteś prawdziwą kopalnią wiedzy. Naprawdę jestem pod wrażeniem, ale wracajmy już, bo za chwilę zamarznę na śmierć.
ROZDZIAŁ 13
Od chwili tego wypadu do sanatorium Adam uznał, że może pozwolić sobie na bardziej intymne gesty w stosunku do Doroty. Nie chciał być nachalny i obcesowy, ale miło było od czasu do czasu cmoknąć ją w policzek, czy pogładzić jej dłoń. Nie unikała tego. Z czasem przyłapała się na tym, że czeka na te karesy. Nie miała oporów, by przytulić się do niego siedząc na kanapie i gawędząc przy kominku.
Marynia nie była ślepa. Dostrzegała tę zażyłość i nie raz mówiła matce, że powinna przestać się z tym kryć.
- Przecież to na kilometr widać mamuś, że się kochacie. Takich rzeczy nie da się ukryć. Powinniście się pobrać i żyć jak normalni ludzie.
- Aha, to znaczy, że teraz nie żyję jak normalny człowiek? – pytała przekornie Dorota.
- Oj mamuś, przecież wiesz o co mi chodzi. Adam, to naprawdę wspaniały facet, zupełnie inny niż ojciec i przede wszystkim kocha cię i szanuje. Jestem pewna, że miałabyś przy nim dobre życie.
Tak naprawdę Dorota podzielała zdanie córki. Ona też uważała, że przy Adamie mogłaby być jeszcze szczęśliwa i spełniona. Postanowiła jednak niczego nie przyspieszać i pozwolić Adamowi działać.
Mróz znacznie odpuścił. Lodowa tafla pokrywająca jezioro zaczynała topnieć umożliwiając łabędziom pływanie. Nadal je dokarmiali, ale często już same potrafiły znaleźć pożywienie. Adam się cieszył, bo odpadła mu czynność wiercenia dziur w lodzie. Ocieplenie było zapowiedzią zbliżającej się wiosny. Dorota nadal niezmordowanie tkała swoje gobeliny. Śpieszyła się, bo chciała już w kwietniu spróbować coś sprzedać. Postanowiła założyć własną działalność gospodarczą. Maciek zasugerował jej, żeby utworzyła bloga, lub stronę internetową, na której mogłaby promować swoje wyroby i sprzedawać je. Spodobał jej się ten pomysł również dlatego, że Maciek zaoferował się z pomocą.
Wyrobów przybywało. Nie były to wyłącznie artystyczne gobeliny, ale włóczkowe torby, które mogły spodobać się nastolatkom. Pierwszą zrobiła dla Maryni i ta była zachwycona. To za jej namową wykonała jeszcze dwie dziesiątki sztuk. Oprócz gobelinów i torebek tkała też poduszki. Liczyła na to, że i one dobrze się sprzedadzą.
Spróbowała też malarstwa. Zainwestowała w sztalugi, pędzle, farby akrylowe i olejne. Lubiła malować na pilśni. Uwieczniała tutejszy krajobraz, bo to on stanowił największą jej inspirację. W sklepie zaopatrującym plastyków zakupiła mnóstwo ramek różnej wielkości, zupełnie prostych, bez żadnych zdobień, bo uznała, że do jej obrazów takie będą najlepiej pasowały. Adam bardzo ją wspierał. Sam z wielką ochotą przycinał ogromne pilśniowe płyty do właściwych rozmiarów, a gotowe obrazy oprawiał w ramy.
Swój pierwszy jesienny gobelin postanowiła zostawić sobie na pamiątkę. Adam oprawił go i teraz wisiał nad kominkiem w saloniku. Reszta miała iść do sprzedania.
W pewien kwietniowy poranek wpadł do niej Adam z nowiną.
- Załatwiłem ci stoisko na targowisku w Kwidzynie. W sobotę pojedziemy i spróbujemy handlu. Pomogę ci wszystko spakować. Przywiozłem ze sobą folię i nawet dzisiaj możemy to zrobić. Czas wziąć zapłatę za twoją ciężką pracę.
Z radości rzuciła mu się na szyję i wycisnęła na jego ustach słodkiego całusa.
- Jesteś najlepszy – wyszeptała. Przygarnął ją mocniej do siebie i zaatakował jej usta. Całował namiętnie i długo nie mogąc się od niej oderwać. Oddawała te pocałunki jak szalona.
- Kocham cię – mówił w przerwach między nimi.
- Ja ciebie też. Bardzo. – Te słowa go opamiętały. Oderwał się od niej i wbił w nią spojrzenie.
- Jesteś tego pewna…?
- Jak niczego na świecie – odrzekła.
- Jestem szczęśliwy. Wciąż żyłem nadzieją, że w końcu odwzajemnisz tę miłość.
Nawet nie mieli pojęcia, że świadkami tych upojnych pocałunków są ich dzieci. Wreszcie, gdy Maciek znacząco chrząknął, Adam odwrócił się. Poczuł zażenowanie.
- Długo tu stoicie?
- Wystarczająco długo – odpowiedziała mu Marynia. – Co się dzieje? – Zawstydzony Adam wydukał.
- Twoja mama powiedziała, że mnie kocha.
- No wreszcie! Już myślałam, że nigdy się na to nie zdobędzie.
- Nie masz więc nic przeciwko temu?
- A dlaczego miałabym mieć? Od dawna kibicujemy wam z Maćkiem.
- Więc ty też? – Adam spojrzał na syna.
- Tato, trafia ci się taka wspaniała kobieta i byłbyś frajerem, gdybyś ją sobie odpuścił. Pasujecie do siebie jak dwie połówki jabłka. Ja i Marynia jesteśmy bardzo zadowoleni z takiego obrotu sprawy, ale jednocześnie zastrzegamy sobie, że ja nie będę mówił do Doroty „mamo”, a Marynia nie będzie nazywała cię „tatą”. Za starzy już jesteśmy.
Dorota i Adam parsknęli śmiechem.
- Nawet nie śmielibyśmy wam tego proponować. Po prostu będziecie się do nas zwracać po imieniu i już.
W sobotę bladym świtem zapakowali po dach samochód Doroty i ruszyli do Kwidzyna. Dzieciaki nie chciały jechać. Było dość chłodno, a poza tym Maciek obiecał, że posiedzi nad stroną internetową dla Doroty. Zarówno ona jak i Adam poubierani byli na cebulę. Wiedzieli, że kilka godzin spędzą na chłodzie. Adam podjechał niemal na samo miejsce, żeby nie musieli za daleko nosić. Załatwił jeszcze formalności z opłatą i mogli się rozkładać. Kiedy wszystko było gotowe pobiegł do pobliskiej kafejki i przyniósł im po kubku kawy.
- Nie wiem jak długo wytrzymamy – mówił do Doroty pełen obaw. – Mam nadzieję, że będą chętni i wykupią wszystko szybko, żebyśmy jak najwcześniej mogli wrócić do domu. Trzeba jeszcze ponaklejać ceny, żeby nie strzępić języka po próżnicy.
Przez kolejne dwie godziny nic szczególnego się nie działo. Podeszło zaledwie kilka osób oglądając towar. Inna rzecz, że nie było jeszcze wielkich tłumów na targowisku. Wreszcie przyszedł klient i bez targowania się kupił największy gobelin. Dorota nie mogła uwierzyć we własne szczęście. Mężczyzna był bardzo konkretny i nie wybrzydzał. Od razu wskazał na to małe dzieło sztuki i mówiąc, że potrzebuje oryginalny prezent na urodziny, kazał zapakować.
Tysiąc pięćset złotych powędrowało do kieszeni Doroty. Tego dnia sprzedała jeszcze trzy mniejsze i znacznie tańsze. Torebki rzeczywiście rozeszły się błyskawicznie, podobnie poduszki. Sześć gobelinów wracało z nią do domu, ale nie przejmowała się tym. Wracała uszczęśliwiona i podekscytowana.
- Adam, naprawdę zarobiłam dzisiaj sporo pieniędzy. Nawet przez miesiąc w banku nie dostałam nigdy tyle. Tak się cieszę. Czy wiesz, jak bardzo to dopinguje do dalszej pracy? Jak Maciek założy stronę to i tam będę sprzedawać. Ten dzisiejszy dzień dodał mi mnóstwo pozytywnej energii. Z radości ucałowałabym cały świat.
- Cały świat, to może za dużo, – roześmiał się Adam – ale możesz ucałować mnie. Nie mam nic przeciwko temu.
- Pieszczoch z ciebie, wiesz?
- Nawet nie wiesz jak wielki.
Od tego czasu pracowała ze zdwojoną siłą. Ta praca dostarczała jej mnóstwo satysfakcji, a przy tym realne profity. Tą radością podzieliła się też z rodzicami, którzy gratulowali jej. Przy okazji uszczęśliwiła ich informacją, że jest z Adamem.
- To bardzo porządny człowiek - mówiła matka - i taki rozsądny. Bardzo byśmy pragnęli, żeby wam się udało. Cieszymy się razem z tobą córcia.
Była tak zapracowana, że nawet nie zauważyła jak wiosna wybuchła w pełnej krasie. Teraz każdego ranka budziły ją ptasie odgłosy dochodzące znad jeziora. Ptactwo wróciło wraz z wiosną i szykowało się do lęgów. Pomyślała, że musi trochę spasować i zająć się ogrodem. Marzyła o własnym warzywniaku. Nakupiła mnóstwo nasion i wraz z Maćkiem i Marynią, jeśli nie byli zajęci nauką, grzebała w ziemi. Przy domu znowu trwały prace. Umówieni przez Adama stolarze budowali solidną werandę. Adam postarał się o dębinę, żeby cała konstrukcja nie różniła się rodzajem drewna od reszty domu. Z tego co zostało zbito jeszcze stół i ławy. Wreszcie mogły ustawić dwa bujane fotele zakupione w zeszłym roku.
Kiedy skończono werandę zabrano się za pomost na jeziorze. Stary zdemontowano. Drewno przegniło całkiem od wilgoci i Adam postanowił, że trzeba zbudować taki, który wytrzyma kilka lat. Nie wiadomo skąd wytrzasnął dwadzieścia dwustulitrowych beczek po żywicy epoksydowej. Na pomost nadawały się idealnie.
Któregoś czerwcowego wieczora Dorota stała na nim otulona chustą, a obok stał Adam. Oboje zasłuchali się w tę wieczorną ciszę, którą przerywał tylko szum trzcin kołyszących się pod wpływem ciepłego wiatru.
- Pobierzmy się Dorota – usłyszała nagle. – Kocham cię, jesteś najważniejszą osobą w moim życiu nie licząc Maćka. Chcę się przy tobie zestarzeć.
Odwróciła się do niego. Stał tuż za nią trzymając w ręku aksamitne, wyściełane pudełko, w którym spoczywał skromny, ale śliczny pierścionek. Ukląkł na jedno kolano i podniósł głowę patrząc jej prosto w oczy.
- Wyjdziesz za mnie? Marzę o tym od dawna.
- Przecież wiesz, że i ja cię kocham i nie mogłabym udzielić ci negatywnej odpowiedzi. Oczywiście, że za ciebie wyjdę.
Podniósł się z klęczek i wsunąwszy jej pierścionek na palec przywarł do jej ust.
- Nie mogłaś mnie bardziej uszczęśliwić. Za chwilę dzieciaki będą miały wakacje. Twoi rodzice pewnie też przyjadą. Pobierzmy się w sierpniu. Na pewno zdążymy wszystko pozałatwiać.
- Ty wiesz, że ja nie mogę wziąć kościelnego ślubu – przypomniała mu. Uśmiechnął się szeroko.
- To nawet lepiej, bo w urzędach nie ma tyle załatwiania i uwiniemy się z tym raz dwa. Od jutra zaczynamy działać.
- Jesteś szalony, wiesz? Szalony i w gorącej wodzie kąpany.
- A na co mam czekać? Aż posiwieją nam skronie? Jesteśmy jeszcze młodzi i coś nam się od życia należy. Chodźmy. Trzeba powiedzieć dzieciom.
One przyjęły tę wiadomość z wielkim entuzjazmem. Marynia aż piszczała z radości. Nawet pies, choć nic nie rozumiał, cieszył się razem z nimi.
- Trzeba to uczcić – Dorota podeszła do barku i sięgnęła po butelkę. – Szampana wprawdzie nie mam, ale jest dobre wino. – Nalała do czterech kieliszków i rozdzieliła je. – Za szczęście nas wszystkich.
- Za szczęście!
ROZDZIAŁ 14
ostatni
Ten wieczór nie zakończył się na toaście. Siedzieli jeszcze do późna w saloniku Doroty i uzgadniali szczegóły. Zadecydowali, że po ślubie Adam wraz z Maćkiem przeniosą się do niej. Maćkowi pozostawili prawo wyboru, ale on mimo, że uwielbiał swoich dziadków, wolał mieszkać z ojcem.
- W takim razie zajmiesz Maciek jeden z pokoi na piętrze. Ten drugi nadal będzie służył moim rodzicom, kiedy tu przyjadą. Problemem będą świadkowie, bo ja tam w Warszawie nie miałam żadnej przyjaciółki. Ba, nie miałam nawet dobrych znajomych. Najlepiej by było, gdyby nasze dzieci mogły być naszymi świadkami, ale niestety to niemożliwe, bo nie są pełnoletnie.
- O świadków się nie martw. Weźmiemy Piotrowskich. Tych, których poznałaś na zabawie sylwestrowej. Znam ich od kilkunastu lat i bardzo lubię. Mocno wspierali mnie wtedy, gdy umarła Hania. Poza tym chyba nie będzie nikogo więcej. Ty masz jakąś rodzinę w Warszawie?
- Poza rodzicami żadnej.
- W takim razie bez sensu jest zamawiać jakąś wielką salę na wesele. Osób będzie niewiele i mała, kameralna sala wystarczy.
- Ja to myślę, żeby nie zamawiać żadnej sali. Będzie nas zaledwie dziesięć osób Adam i spokojnie tutaj wszyscy się pomieścimy. Co najwyżej możemy zamówić catering, ale jestem pewna, że ani moja mama na to nie przystanie, ani twoja. Pewnie same zaoferują się z pomocą przy gotowaniu.
- W sumie chyba masz rację. A co wy na to? – Adam spojrzał pytająco na Marynię i Maćka.
- My uważamy podobnie jak Dorota – Maciek rozejrzał się po pomieszczeniu. – Można wynieść kanapy i zaraz zrobi się miejsce. Nawet potańczyć będzie można, a muzyką już my się zajmiemy, prawda Maryniu?
- No pewnie. Maciek ma naprawdę fajne płyty, a i ja mam kilka. To w zupełności wystarczy.
Jak się okazało do załatwienia nie było tak wiele. Wystarczyło podjechać do Urzędu Miasta, w którym znajdował się też Urząd Stanu Cywilnego i załatwić formalności, co Adam uczynił i zapisał ich na dwudziestego pierwszego sierpnia na godzinę jedenastą. Mieli więc trochę czasu, żeby poświęcić się innym zajęciom, a nie tylko myślami o ślubie.
W czerwcu zrobiło się naprawdę gorąco. Dorota doglądała swojego ogródka. Nie chciała, żeby przez upał cokolwiek zmarniało. Ciężko było jej pracować na strychu, bo dach był nagrzany mocno, co sprawiało, że w pomieszczeniu nie było czym oddychać.
Dzieci miały już wakacje. Maciek przed sobą ostatnią, maturalną klasę, a Marynia pierwszą licealną. Postanowiła złożyć papiery do tego samego liceum, do którego chodził młody Gawroński. Teraz jednak cieszyli się wakacyjną labą. Codziennie szwendali się po okolicznych lasach znosząc całe kosze kurek, których akurat był wysyp. Zaopatrzyli w nie nie tylko Dorotę, ale i dziadków Gawrońskich. Zresztą starsi państwo też lubili zbierać grzyby, więc i tak ich większość trafiała do Doroty, która namiętnie zaprawiała je w słoikach.
Chwile wytchnienia mieli późnym popołudniem, kiedy to siadywali na werandzie przy kubku smolistej kawy. To była ulubiona pora dnia Doroty. Uwielbiała, gdy letni wietrzyk omiatał jej skórę, pieścił policzki i wplatał się we włosy. Mrużyła wtedy z przyjemnością oczy. Była naprawdę szczęśliwa. Mieszkać w takim miejscu, to wielki przywilej, a jej nigdy nie było dość widoku jaki roztaczał się przed nią. Szum trzcin i szuwarów dawał ukojenie. Był najpiękniejszą melodią dla uszu i jeszcze ten ptasi chór. Nie zamieniłaby tego miejsca na żadne inne.
- Wiesz, – odezwał się cicho Adam – pomyślałem sobie, że po ślubie powinienem zabrać cię w podróż poślubną. Gdzie chciałabyś pojechać?
Zdziwiona spojrzała na niego.
- Nigdzie. Czy myślisz, że gdzie indziej czułabym się bardziej szczęśliwa? Spójrz, rozejrzyj się. To najpiękniejsze miejsce na ziemi i ja wcale nie chcę się z niego ruszać. Tu mi jest najlepiej. Tu żyję pełną piersią. Nawet o tym nie myśl.
- I tak po prostu po ślubie chcesz wieść takie zwyczajne życie?
- Dla mnie ono nie jest zwyczajne. Każdego dnia niesie ze sobą jakieś niespodzianki, a już na pewno nie jest nudne. Ja nie potrzebuję szukać mocnych wrażeń gdzieś indziej, bo to, co tu mam w zupełności mi wystarcza. Klementyna obdarzyła mnie czymś naprawdę wyjątkowym. Im dłużej tu mieszkam, tym bardziej rozumiem jej niechęć do ruszenia się stąd gdziekolwiek. Nie chciała nigdzie wyjeżdżać mimo, że jej brat, a mój dziadek wielokrotnie zapraszał ją do Warszawy. Nie jechała tam nawet wtedy, gdy dostawała zaproszenie na ślub, czy chrzciny. Ona czuła się jednością z tym domem, tym jeziorem i z całą okolicą. Ja zaczynam mieć tak samo. Wiesz, kiedy dopada mnie największe szczęście? Wtedy, gdy wstanę bardzo wcześnie rano i spojrzę przez okno na budzące się jezioro. Słońce tak pięknie je podświetla, że aż skrzy się w tych promieniach. Pierwsze ptaki wypływają z trzcin, nawołują się, stroszą piórka i czyszczą je. Czy może być coś piękniejszego? Największą karą dla mnie byłoby wyrwanie mnie stąd, więc nigdy nie próbuj, dobrze?
- Nigdy nic nie zrobię wbrew twojej woli. Nie obawiaj się – uspokoił ją.
Ślub trwał krótko. Powtórzyli za urzędnikiem słowa przysięgi i podpisali parę dokumentów. Stali się w świetle prawa mężem i żoną. Maciek uwiecznił ten fakt pstrykając zdjęcia i robiąc im piękną sesję fotograficzną w plenerze.
Obie mamy zadbały o weselne smakołyki, a dzieciaki o oprawę muzyczną. Bawili się do drugiej w nocy. Potem już każdy miał dosyć. Piotrowscy odsypiali tę noc u seniorów Gawrońskich w leśniczówce, cała reszta u Doroty. Ona sama miała wrażenie, jakby wyszła za mąż po raz pierwszy i po raz pierwszy miała się kochać z mężem. Nie zrobili tego wcześniej. Teraz stojąc przed nim w samej bieliźnie czuła się bardzo skrępowana. On odbierał tę sytuację podobnie, ale wiedział, że musi przejąć inicjatywę. Od kiedy pochował matkę Maćka nie miał żadnej kobiety. To dopiero Dorota sprawiła, że obudziło się w nim pożądanie. Podszedł do niej i mocno objął rozpinając jej jednocześnie biustonosz i uwalniając jej drobne piersi.
- Nie wstydź się, bo ja sam jestem pełen obaw. Kocham cię nad życie i jeśli nawet teraz nam nie wyjdzie, to za drugim razem będzie już lepiej.
Wziął ją na ręce i ułożył na chłodnej pościeli. Przylgnął do jej ust i zaczął namiętnie całować. Rozpalał powoli ją i siebie. Westchnęła a on sunął z pocałunkami coraz niżej. Jej sutki stwardniały pod wpływem dotyku jego warg. Delikatnie pozbawił ją fig i sam uwolnił się z bokserek. Był bardzo pobudzony i nie mógł tego ukryć.
Podziwiała jego ciało. Było silne i umięśnione. Przywarła do jego klatki piersiowej pokrytej gęstym owłosieniem. To było bardzo przyjemne i powodowało miłe doznania. Nagle poczuła go w sobie i jęknęła cichutko. Szerzej rozłożyła nogi, by wpuścić go do samego końca. Zaczął się poruszać wolno i delikatnie, jakby nie chciał sprawić jej bólu. Ujęła w dłonie jego pośladki dociskając go mocniej do siebie. Przyspieszył. Teraz pchnięcia były zdecydowane i mocne. Odpływała. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek kochała się w taki sposób z Karolem i czy kiedykolwiek czerpała z seksu z nim taką niesamowitą przyjemność. Adam był spełnieniem jej kobiecych marzeń o idealnym mężczyźnie. Przeturlał się na plecy nie wychodząc z niej. Siedziała teraz na nim, a on kierując jej biodrami unosił je w górę i w dół. Zamknęła oczy. Czy to wszystko działo się naprawdę? Nie przestając się poruszać usiadł objąwszy ją mocno ramionami. Drżała z podniecenia. Znowu całował ją do utraty tchu. Przekręcił się na bok i przylgnął do jej pleców. Rytmiczność pchnięć i ciągła penetracja jego palców w jej łonie sprawiła, że poczuła nagłą błogość. Znowu leżała pod nimi i umierała z rozkoszy. Jej ciało wpadło w dziwny dygot. Krzyknęła, ale pocałunkiem zamknął jej usta. Dochodzili oboje. Zesztywniała w jego dłoniach a jej kobiecość pulsowała. Po chwili poczuła ciepłą falę wypełniającą jej wnętrze. To Adam szczytował. Spowolnił ruchy i w końcu znieruchomiał. Leżeli przez dłuższą chwilę przyklejeni do siebie, spleceni w jedno pulsujące ciało. Oddychali ciężko oboje. On znowu tulił się do jej ust.
- To było coś wspaniałego. Nie sądziłem, że będzie tak cudownie. Ty byłaś cudowna. Kocham cię.
- Ja ciebie też.
Osiem lat później
Dorota wyszła na werandę i przyłożyła dłoń do czoła chroniąc wzrok przed jaskrawymi promieniami słońca. Był dopiero koniec maja, a pogoda od kilku dni rozpieszczała ich ponad miarę. Zeszła ze schodów i podeszła do furtki. Przy niej przycupnął wiekowy już Kumpel. Pogładziła go po łbie.
- Też czekasz na swoją panią piesku? Na pewno zaraz tu będzie.
Jakby na potwierdzenie jej słów zza zakrętu wynurzyło się srebrne Reno.
- Adaś! – krzyknęła. – Już są! Chodźcie szybko! Przyjechali!
Adam zbiegł ze schodów ciągnąc za rękę siedmioletnią dziewczynkę. Wylegli na drogę i po chwili ściskali swoje dorosłe już dzieci Marynię i Maćka.
- Witajcie kochani. Już nie mogliśmy się was doczekać. Jak obrona Maryniu? Zdałaś?
- Zdałam mamuś celująco. Masz przed sobą świeżo upieczoną panią weterynarz. Zosiu, – zerknęła na siostrę – nie przywitasz się? Ależ urosłaś – przytuliła małą i ucałowała. Po niej zrobił to Maciek.
Po solidnym posiłku Dorota wyniosła dzbanek z kawą na werandę i gdy rozsiedli się wszyscy zagaiła
- No to opowiedzcie teraz o swoich planach, bo Maciek był bardzo tajemniczy i nic nie chciał nam zdradzić.
- Prosiłam go o to, ale teraz nie ma już co ukrywać. Jak ostatnio odwoził mnie do Gdańska, poprosił mnie o rękę, a ja się zgodziłam. Kochamy się i chcemy pobrać jak najszybciej, a potem otworzyć klinikę weterynaryjną w Prabutach. Maciek ma już doświadczenie, bo przecież przez prawie rok pracuje już w zawodzie. Jednak nie chcemy być zależni od nikogo i chcemy mieć coś swojego. Ja, jeśli nie masz mamuś nic przeciwko temu skorzystałabym z tej lokaty, którą mi kiedyś założyłaś.
- To twoje pieniądze kochanie i możesz z nimi zrobić, co tylko zechcesz. To co mówisz brzmi rozsądnie, a my zawsze będziemy was popierać cokolwiek postanowicie. A jeśli chodzi o zaręczyny, to domyślaliśmy się już dawno, że nie jesteście sobie obojętni. Bardzo się cieszymy waszym szczęściem.
- Jest jeszcze jedna rzecz, o którą chcemy was prosić – odezwał się Maciek. – Ponieważ Marynia za żadne skarby nie chce się stąd wyprowadzić, bo uważa, że to jest jej miejsce na ziemi, pomyślałem, że może udałoby się rozbudować dom i stworzyć coś w rodzaju bliźniaka z niezależnym wejściem. Miejsca jest dość.
- To świetny pomysł Maciek, bo już się bałam, że zechcecie zamieszkać gdzieś indziej. Ja i tata pomożemy.
Uspokojeni tymi zapewnieniami dopili kawę i zabrawszy usypiającą Zosię, udali się do swoich pokoi. Dorota została z Adamem sama. Okrył ją kocem i usiadł obok niej obejmując ją ramieniem.
- Czy pomyślałabyś kiedyś, że tych dwoje tak przylgnie do siebie?
- Myślę, że można było to przewidzieć. Od samego początku byli nierozłączni i nadawali na tych samych falach. Cieszę się, że to właśnie Maciek będzie jej mężem, bo odziedziczył dobry charakter po tobie i zawsze był bardzo odpowiedzialny. Chronił ją i czuwał, żeby nie zrobiła sobie krzywdy. Myślę, że kochał ją już jako nastolatek.
- Chyba masz rację. Skończyli to samo liceum, ten sam kierunek studiów. Idą ramię w ramię. Oby tak przez resztę życia. Cieszę się, że chcą tu zostać, że nie marzą o wielkich karierach. Trochę to dziwny układ, bo przecież chowali się razem i mam nadzieję, że nikt nie zarzuci im, że żyją w związku kazirodczym. Przecież w żaden sposób nie są spokrewnieni.
- Na pewno nikt tak nie pomyśli. Znają nas tu przecież. Finansowo na pewno trzeba będzie im pomóc, ale mamy dość pieniędzy. Sporo uzbierałam przez te lata ze sprzedaży gobelinów. Myślę, że Zośka przejmie po mnie tę spuściznę. Ciągnie ją do tego i chyba ma talent. Tak czy owak będziesz musiał rozejrzeć się za dębiną i ściągnąć geodetę, żeby wytyczył osie pod fundamenty. Jeśli oni chcą się szybko pobrać, to nie ma na co czekać. Trzeba też zapytać w gminie, czy nie mają do sprzedania jakiejś działki w mieście pod tę ich klinikę. Może ja zapytam i tak mam być jutro w urzędzie.
- Wszystko załatwimy. Rodzice nie dzwonili?
- Dzwoniła mama. Ojciec trochę niedomaga i nie wiadomo, czy przyjadą, choć myślę, że jeśli to wesele będzie jeszcze w tym roku, to na pewno się postarają. Szkoda, że ona nie ma prawa jazdy - umilkła na chwilę i zamyśliła się. - Popatrz jak ten czas szybko leci. Ani się obejrzeliśmy, a nasze dzieci już dorosły, wykształciły się i zaczynają wspólne życie. Zosia za chwilę pójdzie do pierwszej klasy. Nie sądziłam, że jeszcze kiedyś urodzę drugie dziecko, a tu proszę, nasza dziewczynka ma już siedem lat.
- Mamy dobre i udane życie Dorota. Nie pomyślałaś kiedyś, że twoje cierpienie było po coś potrzebne, że moja rozpacz po stracie Hani i moje samotne ojcostwo też było po coś? Może po to, żebyśmy mogli się spotkać, pokochać i zacząć wszystko od nowa?
- Masz rację. Miałam w życiu wielkie szczęście mimo tego wcześniejszego nieszczęścia. Wciąż odnoszę wrażenie, że to miejsce było mi przeznaczone, żebym ukoiła duszę i wyleczyła ciało. Czy mogłabym to zrobić gdzie indziej? Spójrz na ten księżyc i te miliardy gwiazd, jak cudnie odbijają się w jeziorze. Czy widziałeś gdzieś piękniejszy widok? Czy zaznałeś gdzieś bardziej błogiego spokoju? Tam wysoko nad nami świeci nasza szczęśliwa gwiazda. Może gdzieś tam jest Klementyna? Patrzy na nas z góry uśmiechając się szelmowsko, bo okazało się, że jest czarodziejką, która zaczarowała to miejsce dla mnie, by mnie tu zwabić, żebym mogła je pokochać tak mocno jak ona je kochała i żebym mogła pokochać ciebie. Do końca moich dni będę jej za to wdzięczna i nigdy nie zapomnę jak wiele dla mnie zrobiła.
Adam przytulił usta do jej skroni.
- Myślę skarbie, że ona wciąż tu jest. W każdym kącie tego domu, w każdym źdźble trawy, w szumie wiatru i w kroplach rosy. Żyje w nas, bo w jakiś magiczny sposób w każdym z nas zostawiła swój ślad i pamięć po sobie. A teraz kochanie czas spać. Nowe wyzwania przed nami i trzeba im stawić czoła. Chodźmy do domu. Chłód ciągnie od jeziora.
K O N I E C
コメント