ODPOWIEDZIALNOŚĆ
ROZDZIAŁ 1
Zaterkotał budzik skutecznie wyrywając ją z objęć snu. Przeciągnęła się leniwie. Pierwsze, jeszcze nieśmiałe promienie marcowego słońca przebijały się przez biel tiulowych firanek. Czuła się niedospana. Wczoraj do późnego wieczora piekła ciasto. Dzisiaj właśnie obchodziła swoje dwudzieste siódme urodziny. Zerwała się z posłania i już bez ociągania zaczęła szykować się do pracy. Zapakowane w srebrną folię ciasto spoczęło bezpiecznie w przepastnej reklamówce. Ostatni rzut oka w lustro i już wychodziła.
Ten dzień był dla wszystkich bardzo intensywny i przeładowany robotą. Nikt nie miał nawet chwili, żeby usiąść wspólnie nad filiżanką kawy i kawałkiem przyniesionego przez nią ciasta migdałowego. Jej koleżanki i koledzy nie widząc innego sposobu postanowili uczcić te urodziny u niej w domu. Zupełnie nie planowała zapraszać jakichkolwiek gości, ale pod ich naciskiem ustąpiła. Ktoś rzucił nawet propozycję, żeby spotkać się w klubie, ale pozostali stwierdzili, że przecież jeszcze nie widzieli jej mieszkania i to będzie doskonały pretekst. W związku z tym miała niespodziewany, aczkolwiek miły nalot koleżeństwa z firmy.
Zanim się pojawili, uwijała się jak w ukropie, żeby cokolwiek przygotować do jedzenia, napojami obiecał się zająć Maciek, jej przyjaciel od niepamiętnych czasów. Wszyscy zjawili się po dwudziestej zaczynając od obejrzenia tej mikroskopijnej, ale niezwykle przytulnej kawalerki.
- No Ulka, nieźle się urządziłaś, fajne to mieszkanko – zachwalała Joanna, jej najlepsza koleżanka z pracy. Asia była jej równolatką. Miała niezwykle pogodne usposobienie i zawsze znajdowała jakiś powód do radości. Ula czasem myślała, że jest to spowodowane między innymi tym, że była piękną dziewczyną i w życiu układało się jej jak po maśle. Za jej blond włosami, świetną figurą i niezłymi nogami oglądało się wielu mężczyzn. Ona jednak świata nie widziała poza swoim narzeczonym Kamilem. Nie miała problemu z mieszkaniem, bo zajmowali piętro w domku rodziców Asi. Jedynym minusem była odległość. Rodzice Asi mieszkali w Zalesiu Górnym, a młodzi codziennie dojeżdżali spory kawałek drogi do stolicy.
- Muszę przyznać, że mieszka mi się tutaj wspaniale. Mimo, że mieszkanie jest małe, to posiada sporo zalet – odparła Ula.
- Nieźle, nieźle, nawet do pracy masz rzut beretem, nie to co poprzednio – dorzucił z uznaniem Grzesiek, pucołowaty trzydziestolatek.
- To właśnie jedna z tych zalet. Jest rzeczywiście blisko, może dlatego nigdy nie mogę zdążyć na czas – zachichotała.
- Jak to mówią pod latarnią najciemniej – żartował Maciek.
- Ale chyba widoków zazdroszczę Ci najbardziej – dorzuciła Dorota, która była naturalnym, ognistym rudzielcem. Ona sama uważała to za swój niesamowity atut. Faktycznie ciężko było jej nie zauważyć w tłumie, a zwłaszcza jej przepięknych, wielkich, niesamowicie zielonych oczu.
- Kocham ten park. Nie dość, że codziennie na niego patrzę, to jeszcze bardzo często tam chodzę – odpowiedziała ze śmiechem Ula.
- Podejrzewam, że ta częstotliwość nie jest spowodowana okolicznościami przyrody, - Maciek kpił sobie nadal - ale chęcią znalezienia tego wymarzonego księcia z bajki, który siedzi w parkowym stawie zamieniony przez złą czarownicę w paskudną żabę. Ha, ha, ha.
- No co ty, nie żartuj tak - odezwała się Marta. Patrząc na Ulę zapytała - Sergiusz, no właśnie, gdzie on jest? Chyba powinien już być? – Ula przecząco pokręciła głową.
- Niestety, nie będzie go. Od dwóch tygodni odwala pańszczyznę w delegacji. Wraca dopiero w piątek wieczorem.
Od jakiegoś czasu była związana ze swoim kolegą z pracy, Sergiuszem. Chociaż jak sama twierdziła, nazywanie ich wzajemnej relacji związkiem było dużym nadużyciem. Owszem spotykali się czasami, ale oboje podchodzili do tych relacji dość luźno, nie mieli żadnych wspólnych planów na przyszłość. Nieźle się dogadywali i było im ze sobą dobrze. Oboje jednak doskonale wiedzieli, że nie są sobie przeznaczeni.
– Słuchajcie, rozgośćcie się. Maciek zajmie się napojami, a ty Grześ możesz czuwać nad muzyką.
- Czekaj, ja zaraz dam ci swoje płyty, bo znając Ulkę bylibyśmy zmuszeni do słuchania samych smutasów – niewysoka i korpulentna Iwona już wyciągała ze swojej przepastnej torebki przyniesione przez siebie nagrania.
- Dobra dziewczynka, fajnie, że o tym pomyślałaś. Ulka na Boga czego ty słuchasz?! – jęczał Grzegorz przeglądając jej dyskografię.
– Jak będę chciał się zdołować, to już wiem gdzie przyjść – żartował na całego Darek. Na półce znajdowały się między innymi płyty Sade, Leonarda Cohena, Stinga, U2, Simon&Garfunkel, Matt Dusk, Michael Buble, Stanisława Sojki, Michała Bajora, Davida Garretta, Cesarii Evory, Misi, Marizy, Yasmin Levy. Faktycznie płyt do tańca nikt by tam raczej nie uświadczył.
- Nie jest tak źle, ja jeszcze żyję, a i Sergiusz czy Maciek też mają się nieźle mimo, że czasem muszą tego słuchać – odcięła się Ula.
- Mnie w to nie mieszaj. Ja to robię z przyjaźni, a Sergiusz pewnie z miłości – naigrywał się Maciek
- Maciej…!, Maciej…! Zobaczysz jeszcze się policzymy – ze śmiechem groziła Ula.
Te urodziny naprawdę się udały. Było bardzo przyjemnie i chyba wszyscy dobrze się bawili, ale ona była już zmęczona. Przecież jutro normalny dzień pracy i rano trzeba wcześnie wstać. Szefowa mimo, że fajna z niej kobieta, nie będzie jej oszczędzała tylko dlatego, że wyprawiała małe przyjęcie urodzinowe. Zamknęła drzwi za ostatnim gościem. Jak dla niej było dość późno, bo dochodziła prawie dwudziesta trzecia. – Jak to dobrze, że mieszkam sama, inaczej tata by się denerwował, że jutro zaśpię – pomyślała z ulgą.
Z rodzinnego domu w Rysiowie wyprowadziła się niecałe dwa miesiące temu. Wynajęła w Warszawie małą kawalerkę na ulicy Polnej. Mieszkanie było malutkie, bo zaledwie trzydziestopięciometrowe, ale bardzo klimatyczne i przytulne. Składało się z maciupkiej sypialni, salonu, – jak go sama szumnie nazywała - z otwartą kuchenką, łazienki i mikroskopijnego przedpokoju. Było pomysłowo umeblowane i posiadało niezbędne sprzęty AGD i RTV. Bardzo się jej podobało zwłaszcza, że widok z okien był urzekający. Z czwartego piętra rozciągała się piękna panorama na park imienia Trzcińskiego. Nawet jej koledzy to docenili. Lubiła ich wszystkich bez wyjątku i dobrze się z nimi dogadywała. Oni chyba też czuli do niej sympatię, bo swoim łagodnym charakterem potrafiła zjednywać sobie ludzi. Nigdy nie była atrakcyjna. Pochodziła z niezbyt zamożnej rodziny. Przez długi czas utrzymywali się tylko z renty taty i renty dla dzieci, a było tego naprawdę niewiele. Nauczyła się oszczędzać. Nosiła ciuchy przeważnie przerabiane po mamie, albo zakupione na bazarku w Rysiowie i do tego wielkie, niemodne okulary. Jej młodszy brat Jasiek często śmiał się z niej i z przekąsem powtarzał, że skoro nauka nie szkodzi, to dlaczego straciła wzrok? Na dodatek niespełna dwa lata temu ortodonta założył jej aparat na zęby. To wszystko nie dodawało jej uroku. Jednak miała też niezaprzeczalne atuty, którymi były niesamowicie piękne, chabrowe oczy i zgrabna sylwetka. Asia zabrała ją raz do swojego ulubionego „PEWEXU”, przez niektórych nazywanego pogardliwie lumpeksem lub ciucholandem albo jeszcze gorzej szmateksem.
– Ula no chodź, co ci szkodzi, nie pożałujesz. Nawet nie wiesz jakie tam cuda można znaleźć. Ja też nie opływam w szmal, a musisz przyznać, że nieźle się ubieram, prawda? Rzeczy w secound handach są często niemal dziesięć razy tańsze niż nowe i co nie jest bez znaczenia, są niepowtarzalne. Zauważ, że coraz więcej celebrytów, czy jak kto woli gwiazd oraz innych ludzi zamożnych, których stać na nowe ubrania, odwiedza takie sklepy. Tam naprawdę można znaleźć prawdziwe perełki – nieustannie ją przekonywała. W końcu Ula dała się namówić i pewnego dnia po pracy udały się na szaleństwo zakupowe. Pomieszczenie sklepu było ogromne. Na dwóch kondygnacjach znajdowało się mnóstwo wieszaków i koszy z używanymi ubraniami. Wydawało się, że wszystko jest pomieszane ze sobą. Łaszki damskie wisiały wśród męskich, konfekcja, która nadawała się na lato wisiała lub leżała obok ciężkich, zimowo-jesiennych ubrań, a dodatki w postaci torebek, pasków czy butów też sprawiały wrażenie, że nie mają swojego miejsca. Po prostu szwarc, mydło i powidło. Ula nie umiała się tam znaleźć i czuła się zagubiona. Twierdziła nawet, że są tam gorsze ciuchy niż ona nosi, ale z pomocą koleżanki szybko nauczyła się poruszać w tym dziwacznym sklepie i po krótkim czasie potrafiła wynaleźć fajne stroje i do tego tanie. Dzięki temu powoli zmieniła sposób ubierania. Nie była to wyszukana elegancja, ale przynajmniej wszystkie elementy ubioru do siebie pasowały i przestała wyglądać jak swoja babcia.
Marek Dobrzański rozłączył rozmowę i ukrył w dłoniach twarz. – Cholera, nie dam rady… To wszystko zaczyna mnie już przerastać… - Od dłuższego czasu siedział w Mediolanie i próbował otworzyć tu filię rodzinnej firmy modowej Febo&Dobrzański. Sam wcześniej nigdy by się nie podejrzewał o takie całkowite poświęcenie pracy. Nie było to łatwe zadanie. Dopiero tutaj zrozumiał co to znaczy biurokracja i jakie kłody mogą rzucać pod nogi konkurenci. Kiedy wyjeżdżał z Warszawy wydawało mu się, że ma wszystko opracowane i dopięte na ostatni guzik. Sądził, że nic go nie będzie w stanie zaskoczyć. Przecież dobrze znał język i mentalność Włochów, przynajmniej tak sądził. Jakże się mylił. Z rodzicami często tu bywał w przeszłości na wakacjach. Potem zamieszkali tu jakiś czas na stałe. Mama odnalazła tutaj swoją przyjaciółkę ze szkolnych lat. Agnieszka wyszła za mąż za Włocha i mieli dwoje dzieci. Wówczas ojciec Marka wraz z mężem Agnieszki, z którym zdążył się zaprzyjaźnić, postanowili założyć wspólną firmę modową. Rodziny Dobrzańskich i Febo dobrze się dogadywały. Firma powolutku ugruntowywała swoją pozycję na włoskim rynku. Obu rodzinom nieźle się powodziło. Wszystko się skończyło wraz z nieszczęśliwym wypadkiem Febo. Oboje zginęli w kolizji drogowej. Krzysztof ze swoją żoną Heleną postanowili wrócić do Polski i tam rozwinąć skrzydła w biznesie. We Włoszech nic już ich nie trzymało. To Francesko Febo załatwiał wszystkie sprawy w różnych urzędach i zajmował się pozyskiwaniem kontrahentów. Krzysztof odpowiadał głównie za finanse firmy. Niezbyt dobrze władał językiem i nie czuł się na siłach ciągnąć firmy samemu. Dobrzańscy zabrali ze sobą dzieci Febo, Alexa i Paulinę, którymi po śmierci przyjaciół postanowili się zaopiekować. Dzieci oprócz schorowanej babci nie miały tu innej rodziny. W Warszawie Krzysztof odtworzył firmę Febo&Dobrzański. Ciężka i mozolna praca opłaciła się. Firma w krótkim czasie zrobiła się znana i doceniana głównie dzięki projektantowi Pshemko, który okazał się niezastąpionym wizjonerem. Klienci nieustannie kochali jego styl, a on, jak to prawdziwy artysta, miewał większe lub mniejsze zachcianki oraz humory i naprawdę należało się uzbroić w dużą dozę cierpliwości aby utrzymać z nim dobry kontakt. Krzysztof i Marek opanowali tę umiejętność po mistrzowsku. Ze względu na stan zdrowia Krzysztof zrezygnował z prezesury na rzecz swojego jedynaka. Marek nie zdawał sobie sprawy jak wiele pracy niesie ze sobą to stanowisko i z jakimi problemami przyjdzie mu się zmierzyć. Jakież było jego zdziwienie, że nie dotyczyły one tylko zagadnień firmowych, ale również prywatnych spraw pracowników. Jakoś nigdy nie podejrzewał, że ludzie dorośli będą zachowywać się w pracy jak przedszkolaki i będą mu na przykład donosić na współpracowników. Brzydził się takim postępowaniem. Pomimo, że bardzo się starał nie zawsze jego poczynania przynosiły zamierzony efekt tak jak teraz we Włoszech. Niemal codziennie spotykały go niezbyt miłe niespodzianki. Z tego powodu jego pobyt w Mediolanie nieustannie się przedłużał. Starał się jednak sprawiać wrażenie, że nad wszystkim panuje, że problemy na które napotykał spływają po nim jak po przysłowiowej kaczce. Właśnie mijały trzy miesiące, a on naprawdę niewiele się posunął, chociaż już zaczynał powolutku wychodzić na prostą. Przez chwilę nawet zastanawiał się czy nie zrezygnować, czy nie wrócić do Warszawy. Obawiał się jednak reakcji ojca. Rodzice wciąż byli z niego niezadowoleni, a zwłaszcza ojciec. Cokolwiek by nie zrobił, nieustannie byli rozczarowani jego postępowaniem i takie zdanie mieli o nim zarówno jeśli chodzi o sprawy zawodowe jak i o życie prywatne. Postawili mu bardzo wysoką poprzeczkę i byli w stosunku do niego niezwykle wymagający. Zresztą sam nie lubił, gdy ktoś mówił, że coś jest niemożliwe bez podjęcia próby załatwienia jakiejś sprawy. W przeciągu tego kwartału w domu był tylko raz na święta i nowy rok. Wszystkie niecierpiące zwłoki decyzje ustalał przez telefon lub przez Internet. Taka sytuacja nie była komfortowa dla nikogo, ani dla Marka ani dla seniora Dobrzańskiego, który zastępował go na stanowisku prezesa. Niestety taki stan rzeczy nie mógł trwać wiecznie, bo ojciec w dalszym ciągu uskarżał się na problemy sercowe. Właśnie dzisiaj mama płacząc w słuchawkę poinformowała go, że lekarz taty już od tygodnia kategorycznie zalecał mu odpoczynek i jak najszybszy wyjazd do jakiegoś dobrego sanatorium.
– A niech to szlag trafi, jasna cholera, wszystko mi się wali! Co mam robić? Nawet nie bardzo ma mi kto pomóc, jasny gwint! Na Alexa oczywiście nie ma co liczyć, że o Pauli już nie wspomnę – wściekał się Marek. Nie chciał się poddać, a przede wszystkim nie miał ochoty na powrót do kraju. Myśl!, myśl!, myśl chłopie! Po chwili wyciągnął najnowszy model smartfona i zadzwonił do Sebastiana. Przyjaźnili się od wielu lat, razem studiowali i obaj po ich ukończeniu rozpoczęli pracę w Febo&Dobrzański. Sebastian po krótkim czasie awansował na dyrektora HR podczas gdy Marek był wówczas dyrektorem odpowiedzialnym za marketing i wizerunek rodzinnej firmy.
Olszańskiego mocno zdziwił ten telefon, ale odebrał natychmiast.
- Cześć stary, dawno się nie odzywałeś, co słychać? Jak tam namiętne Włoszki? Nieźle się musisz bawić skoro siedzisz tam już tyle czasu. Pewnie są niesamowite – wyrzucił z siebie jednym tchem.
- Cześć Seba. Jestem tak zarobiony, że nie mam czasu na przyjemności. Dzwonię, bo już nie daję rady. Jesteś mi tu bardzo potrzebny. Musisz mnie zastąpić przez kilka dni. Dzwoniła przed chwilą mama, że z ojcem nie za dobrze i muszę pilnie wrócić do kraju. Jutro wpadniesz na krótko do firmy i przekażesz swoje obowiązki Barbarze. Potem pojedziesz na lotnisko, tam odbierzesz bilet i spotkamy się tu na miejscu, wtedy spokojnie pogadamy – instruował Marek
- Chwila, chwila, … jak to jestem ci potrzebny? Przecież ja nie znam włoskiego ani zagadnień ekonomicznych firmy. Wiesz dobrze, że znam się tylko na sprawach kadrowych, więc jak mógłbym ci pomóc? – skorzystał z panującej ciszy i ciągnął dalej po krótkim namyśle - Poza tym ile będę siedział w tym Mediolanie? Powiedz coś więcej – Seba był wyraźnie zdenerwowany,
- O nic się nie martw, spokojnie dogadasz się po angielsku. Nie wiem…, może tydzień? Zobaczymy, przecież wiesz, że zrobię wszystko, żeby tu szybko wrócić. Resztę ci opowiem jak się spotkamy – uspakajał go Marek. - Do zobaczenia.
ROZDZIAŁ 2
Po skończonej rozmowie ubrał się i wyszedł z prowizorycznego biura. Na dworze zaczęło lekko kropić. - Cholera! Mały, przenikliwy, zimny deszcz. Jak ja nienawidzę zimy, nawet tu we Włoszech nie odpuszcza! Wczoraj w radio mówili, że ma być piękna pogoda. Wielcy znawcy. Nie ma to, jak szurnięci meteorolodzy! I weź tu człowieku komuś wierz.
Zamówioną taksówką wrócił do wynajmowanego mieszkania. Przez pierwszy tydzień pobytu w Mediolanie spał w hotelu, ale jak się zorientował, że sprawy nie idą tak jak zakładał, wynajął niezależne mieszkanie. Usiadł w dużym, miękkim, popielatym fotelu. Na szklaną ławę wyciągnął laptopa i przez internet zarezerwował na jutrzejszy dzień bilet dla Seby do Mediolanu i za dwa dni dla siebie do Warszawy. Zgodnie z tym co wstępnie ustalili, biletów powrotnych nie bukował. Zadzwonił jeszcze w dwa miejsca i przełożył jutrzejsze spotkania. Skontaktował się też z domem rodzinnym. Poinformował mamę, że w Warszawie będzie pojutrze późnym wieczorem. Helena bardzo się ucieszyła, bo nieustanne martwienie się o różne sprawy, w tym głównie o zdrowie Krzysztofa doprowadzało ją do stanów depresyjnych. Marek uspakajał ją i obiecał, że o wszystkim porozmawiają jak się zobaczą. Osiągnął zamierzony efekt. Helena kończąc rozmowę była już w znacznie lepszym nastroju. Natomiast on był zmęczony. Nie dawał już rady zarówno fizycznie jak i psychicznie. Do tego wszystkiego musiał dzisiaj, a najdalej jutro, pilnie znaleźć sposób na wygaszenie „pożaru” tak w kraju jak i tutaj. Jak na razie nic mu nie przychodziło do głowy. Wyciągnął z barku szkocką whisky Lauder`s i nalał do szklaneczki. Pociągnął spory łyk a po chwili jeszcze jeden. Nie spowodowało to jednak rozluźnienia i nie przysporzyło nowych pomysłów na rozwiązanie problemów. Przypomniał sobie, że dzisiaj jeszcze nic nie jadł – Chyba dlatego jest mi niedobrze. - Mimo późnej pory przyszykował sobie makaron z sosem bolońskim. Już dawno temu nauczył się gotować i był w tym niezły. Może dlatego, że bardzo tę czynność polubił, bo zazwyczaj gotowanie go uspakajało. Ci co mieli okazję spróbować dań w jego wykonaniu byli pod wrażeniem tych umiejętności. Nawet w trakcie posiłku głowił się nad znalezieniem złotego środka. - Może do jutra coś wykombinuję, a być może Seba ze swoim świeżym spojrzeniem wpadnie na jakieś rozwiązanie – próbował się uspokoić, bo pomimo upływających godzin spędzonych na intensywnym myśleniu nie wpadł na żaden koncept. Sen również nie nadchodził – Za dużo zmartwień, jeszcze się wykończę – użalał się nad sobą.
To małe mieszkanko sprawiało jej wiele radości. Przede wszystkim cieszyła się, że ze spokojnym sumieniem może się wyprowadzić z rodzinnego domu i wreszcie się usamodzielnić. Bardzo kochała swoją rodzinę i była z nią mocno związana, ale stwierdziła, że to już najwyższy czas na odcięcie pępowiny z obu stron. Jasiek zrobił to dużo wcześniej. Ojciec jego dziewczyny Kingi zafundował im kawalerkę na Ursynowie. Oboje studiowali jeszcze i jednocześnie pracowali. Jak to mawiał Jasiek – „Za coś trzeba żyć”. W Rysiowie został tata i jej młodsza siostrzyczka Beatka wraz z nową partnerką taty, Alicją. W czerwcu mieli się pobrać.
Alę polubiła od razu. Okazało się, że jest ciotką Joanny, jej koleżanki z pracy. Pamięta, jak odbierała ojca ze szpitala, w którym miał robioną plastykę serca. Słaby był jeszcze i głupotą byłoby wlec go na przystanek autobusowy, i narażać na dyskomfort. Zadzwoniła wtedy do Maćka, ale ten oznajmił jej z jękiem, że jego autko się zbuntowało i od rana przy nim grzebie. To Asia wtedy jej pomogła. Zadzwoniła do mobilnej ciotki, a ta zgodziła się bez problemu. W taki właśnie sposób Józef poznał Alicję. Ula dziwiła się jak bardzo Joasia przypomina ją swoim usposobieniem. Alicja wręcz tryskała humorem. Zawsze pogodna i uśmiechnięta rozsiewała niezwykle pozytywną aurę wokół siebie. Nie sposób było jej nie lubić. Z Józefem dogadali się od razu. Oboje nadawali na tych samych falach i mieli zbliżone upodobania. Pasowali do siebie i pokochali się. Byli ze sobą szczęśliwi. Ala pokochała nie tylko Józefa, ale też i jego dzieci. Traktowała je jak własne. Zawsze wysłuchała i doradziła, a oni cenili te rady i jej wielką, życiową mądrość. Sama nie miała potomstwa. Nigdy nie wyszła za mąż. Bardzo długo opłakiwała śmierć swojego narzeczonego, który tuż przed ślubem zginął w wypadku samochodowym. Po jego pogrzebie zamknęła się na miłość. Nie chciała już nigdy więcej tak cierpieć. Lata upływały jej w samotności dopóki nie poznała rodziny Cieplaków. To oni sprawili, że otrząsnęła się i dostrzegła jak wiele straciła. Postanowiła zawalczyć o możliwość stania się częścią ich rodziny. Józef owdowiał dość wcześnie, bo jego żona zmarła wydając na świat Beatkę i jak to Ula często mówiła, ze szpitala zamiast dwóch słoneczek, do domu wróciło tylko jedno. Ula była w klasie maturalnej i to na nią spadł ciężar opiekowania się rodziną. Ojciec długo pozostawał w depresji i długo dochodził do siebie po stracie żony. Niemowlak nie mógł czekać na opiekę, a i Jasiek wymagał troski kogoś bliskiego. Betti traktowała Ulę jak matkę, Jasiek także. Nie było łatwo zwłaszcza na początku. Pomagała jej mama Maćka, ale później ze wszystkim poradziła sobie doskonale. Maturę zdała rewelacyjnie. Z najlepszymi wynikami skończyła dwa kierunki studiów. Opieka nad domem i nauka zajmowały jej sporo czasu, ale znajdowała go jeszcze na sporadyczne spotkania ze znajomymi i swoim pierwszym chłopakiem, Bartkiem. Dość szybko zorientowała się jaki z niego padalec i bez większej rozpaczy zostawiła go. Później miała jeszcze krótkie „romanse”, które zazwyczaj szybciej się kończyły niż zaczynały. Maciek często żartował z niej mówiąc, że teraz jest era Sergiusza. Ona nie przepada za tymi dowcipami i czasem zżymała się na przyjaciela.
– Oj Maciek, Maciek, nawet tak nie żartuj. Przecież wielokrotnie ci tłumaczyłam, że z tej mąki chleba nie będzie. Lubimy ze sobą spędzać czas i tyle. Gdyby ktoś z nas poznał kogoś nowego, rozstaniemy się bez żalu, zapewniam cię.
Maciek w takich razach kiwał tylko głową z powątpiewaniem. Był jej najlepszym przyjacielem. Uwielbiali spędzać ze sobą czas, rozumieli się bez słów, mogli rozmawiać na każdy temat dniem i nocą, mogli na siebie liczyć w każdej sytuacji i o każdej godzinie, ufali sobie jak nikomu innemu, nie mieli przed sobą tajemnic, wspierali się we wszystkim i wielokrotnie wzajemnie sobie pomagali. Maciek zawsze się o nią troszczył i otaczał opieką. Był jak jej starszy brat, choć byli przecież równolatkami. Twierdzili, że znają się od pieluch. Piaskownica, podstawówka, liceum, studia, zawsze nierozłączni. Ich sympatie musiały pogodzić się z faktem, że oprócz nich jest jeszcze ktoś równie ważny – przyjaciel.
Nie wszystkie dziewczyny Maćka potrafiły taki stan rzeczy zaakceptować. Na przykład przedostatnia z nich, Lidka była zazdrosna o Ulę. Nie wierzyła, że łączy ich więź siostrzano-braterska. Maciek próbował różnymi sposobami jej udowodnić, że tylko ją traktuje jak swoją kobietę. Niestety nic to nie dało. Był zmęczony ciągłymi podejrzeniami i atakami zazdrości. Nie chciał też jej okłamywać, że nie utrzymuje kontaktów z Ulą, bo uważał, że nie jest to uczciwe. Wiedział przecież, że tylko się przyjaźnią. Rozstali się. Pewnego dnia Lidka kazała mu wybierać.
– Albo ja, albo ona! – wrzeszczała.
– Ona – spokojnie odpowiedział Maciek i odszedł.
Uli było głupio jak się o tym dowiedziała. Wymyślała Maćkowi, że gdyby wiedziała wcześniej, to może ona by przekonała Lidkę, albo ostatecznie by się usunęła. Rozsierdziła go tylko tym stwierdzeniem.
– Ulka, oszalałaś!? Nie poświęcę naszej przyjaźni dla jakiejś tam panny! Ty byś tak zrobiła? – odpowiedziała mu tylko cisza – No zrobiłabyś tak?! – Ula w końcu cicho odpowiedziała tylko.
– Nie…
– No widzisz i o to chodzi. Nie gadajmy już więcej o tym.
Niestety u Uli było podobnie, większość mężczyzn, z którymi się spotykała twierdziło, że nie ma czegoś takiego jak przyjaźń pomiędzy kobietą a mężczyzną, bo zwykle jedna ze stron prędzej czy później się zaangażuje, ponieważ zaczyna czuć coś więcej i pragnie czegoś więcej i jeśli nie może liczyć na wzajemność, to przyjaźń się kończy.
– Ulka, no co ty? Nie udawaj, przecież zawsze bliskie relacje damsko-męskie kończą się to w łóżku.
Kręciła głową w takich razach z niedowierzaniem, że ktoś mógłby pomyśleć, że ona i Maciek… Niektórych udawało się jej przekonać, że są w błędzie, że ją i Maćka łączyła, łączy i będzie łączyć tylko czysta przyjacielska relacja bez żadnych podtekstów. Na innych szkoda było marnować czas i odpuszczała sobie.
Swój ukochany park Ula znała bardzo dobrze, bo często przemierzała go skracając sobie w ten sposób drogę do firmy, której główna siedziba znajdowała się przy ulicy Noakowskiego, a dwa pozostałe jej budynki mieściły się przy ulicy Lwowskiej i przy ulicy Pięknej. Park odwiedzała także w każdej wolnej chwili. Kiedy dojeżdżała do pracy z Rysiowa i podwoził ją Maciek, to również „wyrzucał” ją przy tym parku sam jadąc dalej. Uwielbiała to miejsce o każdej porze roku ponieważ tętniło nieprzerwanie życiem. Oprócz niej było znacznie więcej amatorów tej oazy zieleni. Często rozpoznawała już osoby korzystające z jej uroków niezależnie od pogody. To tu zaczęła doceniać uroki zimy czy też jesieni, za którymi wcześniej nie przepadała. Tak naprawdę, to po prostu nie znosiła zimna, brei, pluchy, wiatrów przenikających do szpiku kości i do tego odbierających dech w piersiach, tony grubych i ciężkich ubrań, które i tak nie chroniły przed przeszywającym zimnem, nieodśnieżonych dróg, chodników i ślizgawicy. Jeśli miałaby coś do powiedzenia w sprawie pogody to chciałaby, żeby zima była wyłącznie w górach. Generalnie uwielbiała ciepło, długaśne dni, soczystą zieleń, piękne kwiaty, słońce, cudownie ciepłą wodę w jeziorach lub nad morzem i związane z tym jej ukochane pory roku, wiosnę i lato.
Do tak zwanych stałych bywalców „jej” parku mogła śmiało zaliczyć sympatyczną starszą panią Stenię i jej męża, pana Jurka. Kiedyś pomogła im pozbierać rozsypane na ścieżce parkowej zakupy Od tamtej pory kłaniali się sobie i od czasu do czasu zamieniali kurtuazyjnie kilka zdań. Polubiła też Monikę, dziewczynę w jej wieku, która często przychodziła tutaj ze swoją pięcioletnią córeczką Zuzią. Często towarzyszyła im mama Moniki wraz ze swoją przyjaciółką Halinką. We czwórkę doglądały tutejsze wiewiórki i ptaszki, które zawzięcie dokarmiały. Specjalną troską otaczały kaczki pływające w niewielkim stawie. Zresztą właśnie przy tym stawie się poznały. Ula lubiła przysiąść na ławeczce obok niego i przyglądać się zabawie wodnych ptaków. Odprężało ją to. Jednak szczególną uwagę już ponad rok temu zwróciła na wózek z bliźniakami. Wcześniej nigdy nie miała możliwości widzenia takiej pary. Zauważyła, że dość często zmieniały się osoby spacerujące z nimi, ale najczęściej z tym wózkiem widywała bardzo elegancką kobietę mającą około sześćdziesięciu lat. Była chyba ich babcią, bo na opiekunkę wyglądała zbyt szykownie, a na mamę takich maluchów była zbyt dojrzała. Co prawda słyszała całkiem niedawno, że chyba we Włoszech urodziła kobieta po sześćdziesiątce, ale w Polsce to raczej niemożliwe. Lubiła myśleć, że te maluchy przynoszą jej szczęście. Najczęściej jak je widziała w parku, to miała udany dzień. Przeważnie spotykało ją coś dobrego, a to w pracy niespodziewanie ją pochwalono, a to Sergiusz zaprosił ją na kolację lub do kina, a to znowu udało jej się wyprostować rzeczy wcześniej zagmatwane.
Dzieciaki rosły. Wiedziała już, że to chłopczyk i dziewczynka. Słyszała jak kiedyś młoda około dziewiętnastoletnia dziewczyna próbowała je uspokoić zwracając się do nich „Amelko i Kacperku”. Słysząc te próby uciszenia tej żywiołowej dwójki Ula śmiała się w duchu – No, no, no niezłe muszą mieć charakterki. Od małego pokazują kto tu rządzi. Dadzą sobie radę w życiu, skoro już teraz są takie przebojowe.
Tuż przed dwunastą podjechał pod budynek lotniska Linate. Od centrum dzieliło je jakieś siedem kilometrów. Połączenie jednak było bardzo wygodne. Autobusy linii miejskiej numer siedemdziesiąt trzy kursowały pomiędzy Milano Piazza San Babila i lotniskiem co dziesięć minut. Szybkim krokiem przeszedł do hali przylotów, w której zgromadził się już spory tłumek ludzi. Oni pewnie tak jak on na kogoś czekali. Zerknął na tablicę przylotów chcąc się upewnić, czy samolot nie będzie miał opóźnienia. Ulżyło mu, gdy zobaczył, że będzie punktualnie o dwunastej dwadzieścia. Przysiadł na betonowym murku i zamyślił się. Sebastian był jednym z tych przyjaciół, na których mógł zawsze polegać. Okazał się dobrym kumplem i niezwykle lojalnym wobec niego. Doskonale wiedział, że właściwie tylko na Olszańskiego zawsze i wszędzie mógł liczyć niezależnie od okoliczności. Tylko jemu ufał bezgranicznie. A przecież miał bardzo duże grono znajomych obojga płci, ale oni się z biegiem czasu i w miarę rozluźniania kontaktów jakoś się powoli wykruszali, a Seba wciąż trwał przy nim. Tylko on nigdy go nie zawiódł. Tylko z nim mógł spokojnie pogadać o wszystkim, czymś się pochwalić, przyznać się do porażki, do swoich słabości, opowiedzieć o fascynacjach lub najzwyczajniej w świecie się zwierzyć, wyżalić, albo po prostu wspólnie zalać robaka. Mimo pozorów Sebastian potrafił słuchać i widać było, że nie robi tego z musu. Nigdy nie oceniał Marka, nie szukał na siłę rozwiązań, tam gdzie ich nie było, albo tam gdzie Marek nie chciał. Nie zazdrościł mu bogactwa, stanowiska, czy większego powodzenia wśród kobiet. Taki kredyt zaufania działał jak najbardziej w obie strony. Marek też był wielkim wsparciem dla Seby. Pamiętał dokładnie, że jak go poznał na pierwszym roku na studiach, po pierwszych kilku słowach rozmowy wiedział, że się polubią. Intuicja go nie zawiodła. Potwierdzała to każda z nim rozmowa, każda spędzona razem chwila. Nadawali na tych samych falach i dogadywali się na każdej płaszczyźnie. Stali za sobą murem, pomagali sobie, gdy wymagała tego sytuacja. Nawet kobiety tego nie zmieniły, wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej kryli przed nimi wzajemne mniejsze lub większe grzeszki. Trochę obawiał się, że jak zaczął więcej wyjeżdżać na dłuższe okresy i przez to nie widywali się tak często jak kiedyś, ich przyjaźń się rozluźni lub całkowicie rozpadnie. Całe szczęście nic takiego się nie stało. W dalszym ciągu mogli na sobie polegać. Marek często dziękował opatrzności, że miał kogoś takiego jak Sebastian. Coraz częściej zdawał sobie sprawę, że nie wszyscy mieli takie szczęście, aby mieć obok siebie prawdziwego przyjaciela. Czekając na niego miał nadzieję, że i tym razem mu pomoże, a naprawdę było w czym. Głos spikera wyrwał go z tych rozmyślań. Zapowiadał, że samolot, którym miał lecieć Seba właśnie wylądował. Podniósł się z murku i ruszył chcąc zająć dogodne miejsce do obserwacji. Pasażerowie zaczęli pojawiać się u wylotu długiego korytarza. Wreszcie zauważył przyjaciela i krzyknął.
- Seba! Sebastian! –Odetchnął z ulgą, bo Seba wreszcie go dostrzegł. Padli sobie w objęcia, bo zwykła graba po tak długim czasie obu wydawała się niewystarczająca.
- Witaj bracie, dobrze cię widzieć – cieszył się Seba.
- Ciebie też, nawet nie wiesz jak bardzo. Chodź, pojedziemy na chwilę do biura, tam z grubsza powiem i pokażę nad czym należy skupić się najbardziej, a na co być szczególnie wyczulonym. Później pojedziemy do mnie i spokojnie pogadamy. Wyszli przed terminal, a Marek zaczął rozglądać się za taksówką.
- Nie masz tu samochodu? – zdziwił się Seba
- Nie, nie, został w Warszawie. Podróże samolotem są zdecydowanie szybsze, a poza tym stary, tutaj z parkowaniem jest jeszcze gorzej niż pamiętam z zamierzchłych czasów. Szkoda mojego cacka, byłby po sekundzie niemiłosiernie poobijany. Nawet nie zdajesz sobie sprawy jak oni tu parkują! Normalnie na żyletkę! Nikt się nie przejmuje, że puka i przesuwa inne samochody. Nie…, to nie na moje nerwy. Generalnie korzystam z taksówek lub komunikacji miejskiej i tylko czasem wynajmuję jakieś autko. Tak jest wygodniej, uwierz mi. Teraz też pojedziemy taksówką.
ROZDZIAŁ 3
Na dworze zrobiło się duszno. Po wczorajszej plusze nie było śladu, a w zamian niemiłosiernie świeciło jaskrawe słońce. - Niesamowite jak pogoda tutaj się zmienia, - pomyślał Marek – jak w kalejdoskopie. - Tylko chwileczkę czekali na taksówkę. Zgodnie z tym co wcześniej mówił Dobrzański udali się do biura tworzonej filii. Seba ciekawie rozglądał się po pomieszczeniu podczas gdy przyjaciel nastawiał ekspres.
- Jakieś takie skromniutkie to biuro, nie uważasz? – ze zdziwieniem zapytał. Rzeczywiście to pomieszczenie niczym nie przypominało biura w Warszawie. Stał tutaj tylko jakiś regał z byle jak poukładanymi segregatorami, niezbyt duże biurko, po którym było widać, że już swoje przeżyło i do tego zwykły, obrotowy fotel. Z nowszych rzeczy, które Seba dostrzegł była pomarańczowa, trzyosobowa sofa i tego samego koloru dwa fotele oraz dość duża szklana ława. Poza tym miał wrażenie, że panuje tutaj niczym nieokiełznany bałagan. Wszędzie walały się jakieś otwarte segregatory świadczące o tym, że dawno tu nikt nie sprzątał. Trochę nie pasowało mu to do pedantycznego Marka, który lubił porządek.
- Daj spokój, nie miałem głowy do wyposażania tego miejsca i na to przyjdzie kolej. Ale nie martw się, bo jest tu wszystko czego potrzebujemy na tym etapie działania. O już jest kawa. Siadaj, pewnie jesteś głodny?
- No trochę tak.
- Słuchaj, załatwimy tutaj szybko sprawy, bo nie mam zbyt wiele do przekazania i później będzie czas na jedzenie, co ty na to?
- Może być. No to dawaj, mów mi co, gdzie i na kiedy?
Popijając smoliste espresso Marek pokrótce naświetlał Sebie problemy firmy. Pokazywał, gdzie są najpotrzebniejsze dokumenty. Wręczył mu kalendarz z listą najważniejszych telefonów i terminów do przypilnowania. Co chwilę zerkał na kumpla. Na początku widać było, że Sebastian jest przerażony, ale z każdym kolejnym zdaniem wypowiadanym przez Marka jego twarz jaśniała, bo przyjaciel tłumaczył wszystko dokładnie i bardzo rzeczowo.
- No to z grubsza chyba tyle. Jak widzisz nie taki diabeł straszny jak go malują. Wierzę w ciebie, bo wiem, że doskonale sobie poradzisz, a przy okazji czegoś nowego się nauczysz i bardzo, ale to bardzo mi pomożesz. W razie czego zawsze jestem pod telefonem niezależnie od pory dnia i nocy, przecież wiesz.
- Jasne, będzie OK. Jakby to powiedziała Viola „dobro firmy od zawsze leży mi na wątrobie” – obaj się roześmiali – To co, teraz jedzonko?
Marek uśmiechnął się i kiwnął potakująco głową. Znał żarłoczność przyjaciela. Seba od zawsze był niesamowitym łasuchem i nigdy tego nie krył. Mimo, że jeszcze nic nie zrobił, Marek już czuł, że pomysł ściągnięcia go tutaj był trafiony w dziesiątkę. Wierzył, że naprawdę będzie dobrze.
Postanowili jednak pojechać do mieszkania Marka i tam coś zamówić do jedzenia a przy okazji obgadać inny problem. Siedząc na wygodnej kanapie i pałaszując ogromny kawał pizzy Olszański mówił:
- Niech to chudy byk! Rzeczywiście sporo zwaliło ci się na głowę –ze współczuciem popatrzył na przyjaciela. - Chyba prawdą jest, że nieszczęścia chodzą stadami – specjalnie przekręcił przysłowie, żeby chociaż trochę Marka rozweselić. - Słuchaj, ja wiem, że to idiotycznie zabrzmi, ale może Alex mógłby cię zastąpić, co? –podsuwał kolejny pomysł wyjścia z impasu
- Wbrew pozorom to nie jest wcale taki głupia sugestia. Sam przez chwilę się nad tym zastanawiałem, ale chyba nic z tego nie wyjdzie?
- Czemu?
- No wiesz jaki jest teraz Alex. Ciepłe, rozmemłane kluchy. Jakby mi ktoś jeszcze rok temu powiedział, że będę tęsknił za tym jego szujowatym charakterem, to chyba bym go zabił śmiechem, albo pomyślałbym, że się czegoś nawąchał. Zobacz co też z faceta twardo stąpającego po ziemi może zrobić kobieta! Gdzie się podział ten złośliwy, fałszywy do granic możliwości, podstawiający mi świnie, permanentnie knujący przeciwko mnie Alex? Teraz tak by mi się przydał. Dzięki temu jaki był, my ciągle musieliśmy się wspinać na wyżyny kreatywności. Wciąż musieliśmy wysilać szare komórki i kombinować, żeby uniemożliwić mu kolejne intrygi. Pamiętasz jak zawsze udawało nam się wyjść cało z opresji, w które zazwyczaj mnie wpędzał? To dzięki niemu cały czas byłem czujny i zwarty. Obecnie wygląda jakby w głowie zamiast mózgu miał za dużo wolnej przestrzeni, jakby przeszedł lobotomię. Cholerny, potulny baranek! Wpada do firmy na ostatnią chwilę, odbębnia osiem godzin i gna na złamanie karku do domu! Pieprzony pantoflarz! Uwierzyłbyś? Przecież kiedyś nikt by nie uwierzył! Czemu ta Julka nie mogła zjawić się za jakiś miesiąc, a nie dwa lata temu? Przecież oni nawet by tego nie odczuli. Ponad sześć lat żyli oddzielnie, więc jeszcze dwa nie zrobiłyby różnicy, a mnie teraz miałby kto zastąpić i byłoby po kłopocie.
- To może Paula? Już przecież odchowała dziecko i zna firmę od lat. W końcu jest jej współwłaścicielką?
- Coś ty! Z nią jest jeszcze gorzej niż z Alexem. Liczy się tylko rodzina. Powiedziałbyś, że będzie z niej taka matka Polka?! Poza tym nie jest zbyt lotna. Nigdy się nie przepracowywała i robiła tylko dobre wrażenie. W tym była mistrzynią. To nie sztuka, żeby narobić się jak wół i zarobić. Sztuką jest nie robić nic i zgarnąć ciężkie pieniądze. Ona opanowała tę sztukę do perfekcji – pokręcił z powątpiewaniem głową. - Nie zgodzi się na zastępstwo ani jedno, ani drugie. Od firmy mają jelenia, czyli mnie!
Wyszła z pracy. Zmęczył ją ten dzień. Pomyślała, że zrobi tylko drobne zakupy i pójcie do parku, żeby trochę odetchnąć. W pobliskim spożywczaku zaopatrzyła się w pieczywo, trochę wędliny, i wolnym krokiem ruszyła w kierunku tej oazy zieleni. Tam przysiadła na ulubionej ławce rzucając kaczkom kęsy bułki. Usłyszała głośny śmiech i odwróciła się. Zobaczyła bliźniaki droczące się z kolejną, nową opiekunką. Nie miała więcej jak osiemnaście lat. Czasem zastanawiała się, czy babcia tych maluchów nie boi się oddawać ich w opiekę ludziom tak mało doświadczonym. Trzeba naprawdę mieć odwagę. Ona pewnie trzęsłaby się ze strachu. Brzdące przekrzykiwały się. Nie chciały słuchać. Dziewczyna dziesięć razy prosiła, żeby weszły do wózka, a jeśli nie, to żeby trzymały się jego uchwytów. Sprzeciwiały się piszcząc i podskakując, że one nie chcą, że same… Ktoś zawołał dziewczynę po imieniu. Odwróciła się. Korzystając z jej nieuwagi maluchy ruszyły w stronę stawu. Do dziewczyny podszedł chłopak z irokezem na głowie i w skórzanej kurtce. Cmoknął ją w policzek i zagadnął. Ula zerknęła na dzieci i włos zjeżył jej się na głowie. Zeszły z betonowego obramowania stawu i stanęły po kostki w wodzie. Zerwała się z ławki i ile sił miała w nogach pobiegła w ich kierunku. Zrobiło się zbiegowisko. Porwała maluchy jednego pod jedną pachę i drugiego pod drugą. Wyrywały się i piszczały. Dotarła z nimi na skraj trawnika i postawiła je trzymając je mocno za ręce.
- Czy pani zwariowała?! – odezwała się stojąca w tłumie tęga, wysoka kobieta. – Co z pani za matka!? Mogły się przecież utopić. Jak ma się takie małe dzieci, to trzeba mieć oczy naokoło głowy.
Ula ze zdumieniem spojrzała na kobietę. Już chciała jej wyjaśnić, że nie jest matką bliźniąt, ale w tym samym momencie podbiegła dziewczyna z wózkiem. Była wystraszona. Zaczęła krzyczeć na maluchy, co nieco zdezorientowało zebrany wokół nich tłumek.
- Jesteście wstrętnymi bachorami! Nie można ani na chwilę spuścić was z oczu! Przecież prosiłam, żebyście trzymały się wózka.
- Tak, ja to słyszałam, - Ula była zdenerwowana – ale skoro wie pani o tym, że one są takie żywe i absorbujące, to w czasie, gdy sprawuje pani nad nimi opiekę nie umawia się pani na randki. Albo jedno, albo drugie. To nieodpowiedzialność.
- Przepraszam…, przepraszam… - jakaś kobieta przeciskała się przez tłum. Ula rozpoznała w niej babcię bliźniąt. – Co się tutaj dzieje? – Tłum się ożywił. Tęga pani zrozumiawszy, że niesłusznie naskoczyła na Ulę zaczęła wyjaśniać, co się stało. Starsza kobieta nie kryła oburzenia.
- Zaufałam ci – zwróciła się do dziewczyny z pretensją. - Zapewniałaś, że zajmiesz się moimi wnukami. Gdyby nie ta kobieta, - pokazała na Ulę - mogłyby utonąć w tym stawie, a ty pewnie nawet byś się nie zorientowała. Jesteś kompletnie nieodpowiedzialna i kompletnie beztroska. Już nigdy w życiu nie powierzę ci dzieci – odwróciła się i podeszła do Uli wyciągając dłoń. – Jestem pani ogromnie wdzięczna, że zareagowała pani tak szybko. Dziękuję. Pozwoli pani, że się przedstawię. Helena Dobrzańska. - –Ula uścisnęła jej dłoń.
- Urszula Cieplak. Bardzo mi miło. Może lepiej wsadzić dzieci do wózka. Mają mokre buty i nogi, bo weszły już do wody zanim je powstrzymałam.
- Tak… Jeszcze raz bardzo pani dziękuję. Są bardzo żywe i nie potrafią usiedzieć na miejscu. Pożegnamy się już. Do widzenia.
Dziewczyna oddaliła się już wraz ze swoim chłopakiem. Chyba nie przejęła się zbytnio tym incydentem. Tłumek też zaczął rzednąć. Ula została sama, bo i Dobrzańska zapakowawszy dzieci do wózka odeszła w stronę bramy. Przysiadła jeszcze na ławce. Dopiero teraz poczuła jak dygota w środku. Wzięła kilka głębszych oddechów, żeby się uspokoić. Naprawdę niewiele brakowało, żeby ciekawskie maluchy ruszyły na środek stawu. Przesiedziała jeszcze z pół godziny na drewnianej ławce, po czym wolno ruszyła do domu.
Tuż przed wylotem Marek odebrał telefon od matki. Była roztrzęsiona. Opowiedziała mu, że niewiele brakowało, a dzieciaki potopiłyby się w stawie.
- Ja nie mam pojęcia skąd ty wynajdujesz te wszystkie opiekunki. To smarkule, które same o siebie nie potrafią zadbać, a co dopiero o cudze dzieci. Ja już naprawdę nie mam siły. Dzieci są bardzo absorbujące. Nie można z nich spuścić wzroku, bo są żywe jak rtęć. Ja za nimi nie nadążam Marek. Musisz wymyślić jakieś inne rozwiązanie. Ja nie jestem w stanie zajmować się ojcem i twoimi dziećmi, choć Bóg mi świadkiem, że kocham je nad życie. Powinieneś znaleźć opiekunkę trochę starszą niż te dotychczasowe, a przede wszystkim sprawdzić dokładnie jej referencje, żeby uniknąć kolejnego nieszczęścia.
Po tym telefonie runął bezwładnie na kanapę. Nie dość, że tu ma ciągłe kłopoty, to i tam w Polsce nie ma spokoju. Przecież się nie sklonuje. Znowu musi znaleźć nową opiekunkę do dzieci - Jeszcze i to! Mam już tego po dziurki w nosie. Po co mi to było? Czy już niewystarczająco zostałem ukarany przez los za swoje życie? Czy tak już będzie zawsze i do końca życia nie będę miał spokoju? W kraju nie ma nawet z kim pogadać, komu się wyżalić…
Faktycznie wesoło nie miał. Jak zaczynał coś mówić na ten temat wszyscy, łącznie z rodzicami patrzyli na niego jak na jakiegoś wyrodnego ojca, a przecież on naprawdę wcale nie był taki. Dlaczego miał kłamać, że pała miłością do dzieci? Może przez to, że ich nie rozumiał i najzwyczajniej w świecie trochę się ich bał? Przecież wyraźnie mówił, że ich nie chce, że to była najzwyklejsza wpadka. Nie znał dobrze ich matki i nie kochał jej. Nie tak to sobie wyobrażał i nie w taki sposób. Owszem kiedyś zastanawiał się nad ojcostwem, nawet gadał o tym z Sebą przy jakimś piwie, ale to były tylko takie dywagacje teoretyczne. Naturalnie, że chciał być tatą, ale nie tak i nie z tą kobietą. Marzył, że stanie się to z kobietą, którą obdarzy bezwarunkową miłością, kobietą taką na całe życie. Wyobrażał sobie, że wraz z nią podejmą wspólną decyzję o posiadaniu potomka, a później być może wspólnie zdecydowaliby się na kolejne dziecko i maluchy wychowywane by były w pełnej, szczęśliwej rodzinie. - Dałem się wmanewrować w coś czego nie chciałem! Cholera jasna! Przy Paulinie potrafiłem się postawić rodzicom, to czemu zabrakło mi jaj, żeby to samo zrobić przy Wiki?! Teraz przez całe życie będę za to płacił?! Przecież mam dopiero trzydzieści jeden lat i wszystko powinno być przede mną, a dzięki naciskom rodziców tak nie jest! Po co się żeniłem!? Trzeba było upierać się przy płaceniu alimentów, wówczas wszystko byłoby łatwiejsze!
Wiktorię poznał w klubie, tak jak większość dziewczyn przed nią i po niej. Była młodą i piękną dziewczyną. Marek lubił brunetki. Wiki miała kruczoczarne włosy obcięte na boba. Wyglądała bardzo seksownie w obcisłej amarantowej miniówce. Miała ponętne ciało, tam gdzie trzeba odpowiednio zaokrąglone. Po prostu jej figura była fantastyczna. Patrzyli na siebie pożądliwie. Spędzili jedną upojną noc w hotelu i było im wspaniale. Nigdy by nie pomyślał, że ta noc przyniesie takie brzemienne skutki, przecież się zabezpieczył, ale jak widać nic to nie dało! Nad ranem czule się pożegnali, myślał, że jej już nigdy nie zobaczy. Zjawiła się u niego w firmie po niecałych czterech miesiącach z tą fantastyczną wiadomością.
- Cześć Marek – powiedziała niezbyt wesołym tonem. Trochę się zdziwił jak ją zobaczył i usiłował przypomnieć sobie jak ma na imię. W końcu skojarzył.
- Cześć… Wiki. Miło cię widzieć – łgał bez zmrużenia okiem – Proszę rozgość się. Co cię do mnie sprowadza? – odpowiedział zadowolony z siebie, że udało mu się przypomnieć imię dziewczyny.
- Jestem w ciąży – wypaliła bez namysłu. Słychać było, że jest zdenerwowana.
- Gratuluję, a kto jest tym szczęściarzem? – głupio zapytał, bo już podskórnie wyczuwał zagrożenie. Zmrużyła oczy. Jej wzrok właściwie mówił wszystko.
- Nie żartuj, oczywiście że ty – butnie odrzekła. Widać było, że jest wściekła.
Marek zbladł. Nagle zabrakło mu powietrza. Musiał natychmiast usiąść i czegoś się napić. W zasadzie spodziewał się tego jak tylko usłyszał tę cudowną wiadomość. – O fuck!!! Co robić, no szybko, co robić?! - Wiktoria w napięciu mu się przyglądała.
- Jesteś tego pewna? – widząc jej wściekły wzrok szybko dodał – To znaczy, czy jesteś pewna, że ze mną?
- Czy jestem pewna?! A niby z kim?! – zaczynała tracić panowanie nad sobą – Wydaje ci się, że bzykam się z kilkoma facetami naraz!?
- No nie…, nie mów tak… – starał się ją i siebie uspokoić – Chyba mam prawo o to zapytać? Tak naprawdę nie wiem jak wygląda twoje życie i to pytanie nie powinno cię dziwić. Tym bardziej nie powinno cię dziwić, że… - zawiesił głos starając się znaleźć odpowiednie słowa i zapanować nieco nad emocjami, choć z marnym skutkiem.
- Że niby co, no co?! – już prawie krzyczała.
- Przecież praktycznie się nie znamy… – starał się uspokoić sytuację.
- W łóżku jakoś ci to nie przeszkadzało, prawda?! – nie czekając na odpowiedź mówiła dalej piskliwym głosem, który się załamywał - Nie cieszysz się że będziesz tatusiem?!
ROZDZIAŁ 4
Zauważył jak do jej oczu zaczynają napływać łzy – Zaraz się rozpłacze, tylko nie to – panikował.
- Posłuchaj Wiki, to jest dość nieoczekiwana wiadomość. Jestem po prostu zaskoczony, przecież się zabezpieczyłem, więc jak to możliwe?
- Noo zabezpieczyłeś, zabezpieczyłeś, ale jak widać niezbyt skutecznie. Nie słyszałeś, że jedynie brak seksu daje stuprocentową antykoncepcję!?, Myślisz, że ja umieram ze szczęścia? Że mnie to nie zwaliło z nóg?! Co teraz zrobimy? – rozpłakała się na całego.
- Jak się czujesz? Byłaś u lekarza? Który to tydzień? – zapytał pojednawczo chcąc trochę odsunąć odpowiedź na zadane pytanie, bo sam nie wiedział co robić.
- Byłam. Czternasty tydzień. Trzy i pół miesiąca – chlipnęła.
- Czwarty miesiąc? Dlaczego mówisz mi o tym dopiero teraz?! Dlaczego nie powiedziałaś wcześniej? – nie mógł w to wszystko uwierzyć. Był zły, mało jej nie udusił z nerwów. – Cholera już nic nie da się zrobić – przemknęło mu przez głowę. Przez chwilę było słychać tylko jej cichy szloch. Milczała. Ta cisza ciążyła mu się niemiłosiernie. W końcu głośno odetchnęła.
- Sama zorientowałam się niedawno. Nic nie przeczuwałam. Okres zawsze miałam nieregularny więc jego brak też mnie nie zaniepokoił. Wczoraj byłam u lekarza. Jeszcze przed wizytą zrobiłam test – odpowiedziała cicho smutnym głosem. Uwierzył jej, ale musiał jeszcze o jedną rzecz zapytać, żeby mieć jasność sytuacji.
- Wiki powiedz mi jeszcze… - spojrzała na niego z obawą – Chcesz urodzić to dziecko…?
Jakby wzrok mógł zabijać już pewnie by nie żył. Słychać było tylko jej ciężki oddech. Po chwili spokojnie i pewnym głosem odpowiedziała.
- Tak, zamierzam urodzić.
– Jasna cholera! A czego właściwie się spodziewałem? – pomyślał. - Jesteś pewna? Naprawdę tego chcesz? Zastanowiłaś się co będzie dalej? Pomyślałaś jak ta decyzja może zmienić nasze życie? Przecież wiesz, że w jednej sekundzie wywróci je do góry nogami. Ja nie jestem na to gotowy! A ty, ty jesteś? Jakoś śmiem wątpić! - miał jeszcze nadzieję, że zmieni zdanie.
- Mogę cię zapewnić, że o niczym innym nie myślę od wczoraj. Nie zmienię zdania, urodzę je – była już spokojna i opanowana.
- A moje zdanie się nie liczy?! Przecież mam być ojcem!? Nie chcesz wiedzieć, czy ja chcę tego dziecka?! - Nienawidził być świnią i tracić grunt pod nogami, a teraz tak się właśnie czuł.
- Posłuchaj Marek, czy ci się to podoba czy nie urodzę to dziecko, wbrew wszystkiemu i wszystkim. Przyszłam tutaj, bo… - przez chwilę szukała odpowiednich słów - bo uważam, że ojciec dziecka powinien wiedzieć. Co z tą informacją zrobisz, to już twoja sprawa. Mam tylko nadzieję, że zachowasz się przyzwoicie i nie zostawisz mnie na lodzie. Po porodzie możemy zrobić testy DNA, żebyś miał pewność, że to ty jesteś autorem tej ciąży. Zapewniam cię, że one mnie nie są potrzebne, bo ja już mam tę pewność - mówiąc to powoli podnosiła się z fotela. – Pójdę już. W razie czego wiesz gdzie mnie szukać. Mam nadzieję, że mimo wszystko po przemyśleniu sprawy odezwiesz się do mnie. Na razie.
- Obiecuję, pa – nawet nie wiedział czy to usłyszała. Opadł na kanapę, znowu zrobiło mu się niedobrze. Brakowało mu powietrza. Poluźnił krawat i odpiął dwa górne guziki od koszuli. – Co się dzieje? –zastanawiał się spanikowany. Zawsze mu się wydawało, że w pełni kontroluje swoje życie i emocje, że nic go nie potrafi dobić, bo niezależnie od sytuacji zachowywał fason. Przecież zawsze ze wszystkiego udawało mu się wychodzić obronną ręką. – Do teraz! – pomyślał z żalem.
Z trudem podniósł się z kanapy. Czuł się tak jakby przybyło mu ze dwadzieścia lat. Do tej pory nie mógł zebrać myśli i miał mętlik w głowie. Musiał koniecznie z kimś pogadać. Bez namysłu zadzwonił do Sebastiana.
- Seba … - nie do końca wiedział co ma powiedzieć.
- Co się dzieje? – usłyszał zaniepokojony głos przyjaciela – Chcesz pogadać?
- Koniecznie muszę się nawalić, bo inaczej oszaleję – w końcu wydusił z siebie
- Dobra stary, wytrzymasz do końca czy się zrywamy? – zapytał, bo zorientował się, że z Markiem nie jest najlepiej.
- Została tylko godzina, ale nie wytrzymam dłużej. Za kwadrans na parkingu.
- Tak jest prezesie, na razie – usłyszał odkładaną słuchawkę.
Pozbierał szybko swoje rzeczy. Ogarnął bałagan na biurku i wyłączył laptopa. Wychodząc z gabinetu rzucił tylko swojej sekretarce:
– Viola, do końca dnia mnie nie będzie. Pozamykaj wszystko. Notuj też wszystkie telefony, postaram się oddzwonić jutro. Na razie – nie czekając na jej odpowiedź szybko wyszedł z sekretariatu.
Sebastian już na niego czekał. Uważnie mu się przyjrzał. Marek nic nie mówił tylko podał mu dłoń na przywitanie. W końcu Olszański nie wytrzymał.
- Co jest, wyglądasz jak struty?
- Wszystko ci opowiem w swoim czasie.
- No to gdzie, jak zwykle Klub 69?
- Nie, nie …, lepiej nie… Mam ochotę na zgon. Lepiej jedźmy do mnie. Na szczęście uzupełniłem barek, a do żarcia coś zamówimy.
- No dobra, ale każdy jedzie swoim wózkiem, tak?
- OK. Spotkamy się na miejscu.
Pierwszy pod domem pojawił się Seba, Marek jakoś nie mógł skupić się na drodze. Weszli do środka.
– Jak to dobrze, że mieszkasz sam, przynajmniej nikt nam nie będzie suszył głowy za to planowane pijaństwo – Seba chciał rozładować napiętą atmosferę.
- Pewnie niedługo może to się zmienić – cicho i ze smutkiem powiedział Marek. Było widać, że to wyznanie przyjaciela zaintrygowało Sebastiana. Z trudem powstrzymywał się od zadawania kolejnych pytań. Nerwowo przełykał ślinę i stukał palcami w stolik.
- No nie! Jasna cholera! Mam już tego dość. Powiesz mi w końcu o co chodzi, czy nie!? Nie będę chodził wokół ciebie jak wokół zgniłego jajka!
- Odczep się. Też byś był taki, gdybyś się dowiedział… - Seba nie pozwolił mu dokończyć
- No wyduś to wreszcie!
- Będę ojcem! To chciałeś usłyszeć? – powiedział to wreszcie
- O ja pierdzielę! – Sebastiana wbiło w fotel i zaniemówił na chwilę – Ale… z kim? Jak to możliwe? Przecież zawsze uważałeś! – dziwił się zszokowany – No… chyba, że ….
- Że niby co?!…. Powaliło cię! Dzisiaj się dowiedziałem. Pamiętasz Wiki? Taka zgrabna brunetka, amarantowa miniówa, Klub 69 ponad trzy miesiące temu. Mówiłeś, że niezła z niej laska mimo, że nie jest blondynką. Opowiadałem ci o niej. Kolczyki na ciele, no wiesz język, pępek… Mały tatuaż nad…. – wyliczał w miarę uspokojony Marek
- Aaa, już kojarzę… I co, to niby z nią?! Chłopie! A jesteś pewien, że jest w ciąży? Pamiętasz moją akcję z Violką? Stary lepiej się upewnij czy naprawdę jest i czy może być z tobą.
Wrócili pamięcią do chwili kiedy Violetta, była „dziewczyna” Seby chciała go usidlić na dzidziusia. Powiedziała mu, że jest z nim w ciąży i jako dowód pokazała nawet zdjęcie USG, które jak się później okazało komuś po prostu ukradła. Na wiadomość o ojcostwie Seba najpierw się wściekł, ale później przywykł do roli przyszłego taty. Zaopiekował się Violką proponując jej wspólne zamieszkanie i nawet kupił łóżeczko dla malucha. Ten nadmuchany balon pękł, gdy przez przypadek natknął się na test ciążowy, który jak byk informował o braku ciąży. Wyszła z tego niezła draka. Z perspektywy czasu Seba potrafił się z tej przygody śmiać. Natomiast jeżeli chodzi o Violkę, to można powiedzieć nawet, że po części osiągnęła sukces, bo po przejściu tej burzy i po pewnych zawirowaniach wrócili do siebie. Teraz tworzą trochę szaloną parę, ale Marek musiał przyznać, że się kochają. Oboje wariują na swoim punkcie i są o siebie zazdrośni jak cholera. Często się kłócą, to prawda, ale ich sposoby na pogodzenie się też są spektakularne.
- Myślisz, że mogłaby tak kłamać? Powiedziała, że po porodzie zrobimy badania DNA, żebym był spokojny.
- A tam – zrezygnowany Olszański machnął ręką. - Mówię ci nie wierz tylko sprawdź! Miałeś rację, tego nie można przetrawić na trzeźwo, dawaj co tam masz. Ja też z wrażenia chyba zaliczę zgon.
- Nie będziesz miał kłopotów z Violką? – trochę zmartwił się Marek polewając następną kolejkę.
- No przecież znasz ją i wiesz, że bez awantury ani rusz – obaj pierwszy raz roześmiali się tego popołudnia. - To chyba nas nakręca.
- No taaak, cała Viola – Marek doskonale znał wojownicze możliwości swojej sekretarki. Nie raz pogoniła Adama, przydupasa Alexa, albo natrętne i namolne modelki żądające natychmiastowego spotkania z prezesem, który sobie tego nie życzył. - Szczęściarzu, wiesz, że cię kocha i wszystko wybaczy.
- I vis a vis – to stare powiedzonko Violi wprawiło ich znowu w dobry humor. Zawsze była trochę oderwana od rzeczywistości i często przekręcała wyrazy czy przysłowia, ale dzięki temu wprowadzała zabawną atmosferę zarówno w domu jak i w pracy.
Marek z trudem otworzył powieki. Było bardzo wcześnie. Okazało się, że spał w ubraniu. Niewiele pamiętał z wczorajszego wieczora. Z łóżka wygnał go kac gigant i okropny ból głowy. Suszyło go niemiłosiernie. Niechętnie wygramolił się z sypialni i poczłapał do kuchni po wodę i jakiś środek przeciwbólowy. W salonie na kanapie spał Sebastian. Też był w pełnym rynsztunku. – O rany, nieźle zabalowaliśmy. On też nie miał siły, żeby się rozebrać. – Starał się jak najciszej poruszać po otwartej na salon kuchni, ale jak na złość zachowywał się jak słoń w składzie porcelany.
– Stary, litości, ciszej, łeb mi pęka – usłyszał jęk przyjaciela. - A właściwie która godzina? – spytał przytomniej już przebudzony.
- Sorry, po siódmej, możesz jeszcze pospać, ale i tak niedługo trzeba będzie się zbierać do roboty. Muszę dzisiaj być w firmie. Mam kilka spraw do załatwienia, nie mogą niestety poczekać na inny dzień. Na ławie kładę tabletkę od bólu, może pomoże i duuuużo wody. Przyda się, nie? Nieźle daliśmy czadu – rechotał Marek
- Spadaj! Ja jeszcze pośpię. Mogę liczyć na jakieś śniadanie do łóżka kochanie? – złośliwie odciął się Seba.
- Dobra już dobra, na żarcie nie licz, ale mocną kawę zrobię po wyjściu z łazienki. Powinna postawić nas na nogi tak jak zimny prysznic.
W pracy byli na czas co zakrawało na cud. Violka uprzedzona przez Sebę, gdzie będzie i z kim nie miała do nich pretensji. Nawet postarała się dla nich o zimne kefiry. Marek jak je zobaczył, rozpłynął się w uśmiechu.
– Naprawdę złota kobieta.
Seba słysząc to nadął się jak paw.
Marek energicznie otworzył drzwi do gabinetu dyrektora HR i wyrzucił z siebie.
- Seba, biorę ślub.
Olszański otworzył usta ze zdumienia, po czym je zamknął wbijając zdumiony wzrok w przyjaciela.
- Jesteś tego pewien? Ja chyba bym nie ryzykował.
- No właśnie, to cały Seba, na niego zawsze mogłem liczyć. Krótka, rzeczowa wymiana zdań, która nie rozwiała żadnych moich wątpliwości, a właściwie jeszcze je pogłębiła - złośliwie pomyślał Marek. - Co ty chrzanisz!? Tu nie ma już żadnego ryzyka. Ryzykowałem wtedy jak przespałem się z Wiki. Teraz biorę na siebie odpowiedzialność, chociaż tak naprawdę wcale tego nie chcę. Z drugiej strony uważam, że powinienem zachować się honorowo i godnie. Powinienem wziąć to na klatę. Stać się odpowiedzialnym facetem. Nie mam sumienia tak ją po prostu zostawić. I tak nie udzielam się jakoś specjalnie. Nie chodzę z nią do lekarza, ani do szkoły rodzenia. Moja rola ogranicza się wyłącznie do płacenia za to wszystko. Ślub w przyszłym miesiącu. Tylko cywilny. Sama tak chciała. Powiedziała mi, że byłoby jej wstyd stawać przed ołtarzem z takim wielkim brzuchem. Przecież za chwilę to będzie siódmy miesiąc. Robimy skromne przyjęcie w domu moich rodziców. Ślub też będzie skromny. Tylko nasi rodzice i wy jako świadkowie. To wszystko. Tu masz zaproszenia dla ciebie i Violetty.
Wyszedł. Miał prawdziwego pietra przed tym ślubem. Gdyby jeszcze coś czuł do tej dziewczyny. Nie kochał jej. Nawet nie pociągała go już jej fizyczność. Zanim ten ślub stanie się faktem on już wiedział, że będzie nieszczęśliwy. Utonął w szambie i tylko jeszcze głowa wystawała mu nad powierzchnią. Rodzice też nie byli zachwyceni. Któregoś dnia pojechał do nich i opowiedział wszystko. Ojciec go zrugał.
- To kolejny raz, kiedy jestem bardzo rozczarowany i bardzo zawiedziony tobą synu.
Marek czuł się naprawdę podle. Słowa ojca cięły jak noże. Matka też nie wyglądała na zachwyconą, chociaż ona bardziej przejęła się sytuacją, bo myślała już o wnuku czy wnuczce. Uważała, że to dziecko powinno mieć oboje rodziców. Nie przepadała za przyszłą synową. Dziewczyna była dość prymitywna, niezbyt komunikatywna i nie powalała inteligencją. Zresztą już sam fakt, że poznali się z Markiem w klubie napawał Dobrzańską odrazą.
Ta ślubna uroczystość nie była ani podniosła, ani radosna. Marek miał minę, jakby za chwilę chciał podciąć sobie gardło. Wiktoria też nie wyglądała na szczęśliwą. Tak samo jak on jej tak i ona nie darzyła go uczuciem. Wychodziła za niego za mąż, bo uznała, że dla dzieci tak będzie lepiej. Wiedziała już, że urodzi bliźnięta. Nie powiedziała Markowi o tym ani słowa. Bała się, że go wystraszy, a on wycofa się ze swoich obietnic. Postanowiła, że postawi go przed faktem dokonanym.
Podpisali jeszcze kilka dokumentów i urzędnik ogłosił ich małżeństwem. Potem jeszcze zdawkowe życzenia, a po nich przyjęcie w domu Dobrzańskich. Nie trwało długo i koło dwudziestej wszyscy rozjechali się do domów. W noc poślubną nawet jej nie dotknął. Ona też do tego nie dążyła. Po prostu spali w jednym łóżku i to wszystko.
ROZDZIAŁ 5
Był bardzo zapracowany. Od samego rana przeglądał stosy poczty. W dodatku Pshemko się rozszalał i musiał interweniować. Czasami miał dość tego chimerycznego i wiecznie niezadowolonego choleryka. Niestety on był prawdziwym geniuszem, a Markowi pozostało tylko zaciskać zęby, żeby przetrwać kolejny wybuch furii mistrza.
Pamiętał, że Wiki miała dzisiaj wizytę u lekarza. Nawet proponował jej, że z nią pojedzie. Zaczynał się ostatni miesiąc ciąży, ale nie zgodziła się.
- Masz sporo pracy. Poprosiłam już koleżankę. Ma samochód więc nie będę się tłuc autobusem. Ona przyjedzie po mnie.
Spojrzał na zegarek. Trochę się zaniepokoił, bo jego żona zawsze dzwoniła po takiej wizycie informując go, czy wszystko jest w porządku. Tymczasem dochodziła szesnasta, a telefon milczał. Wybrał numer rodziców, ale mama powiedziała mu, że Wiki jeszcze nie ma. –Może pojechała do swoich staruszków? – Zadzwonił i tam, ale u nich jej też nie było. Tyle co skończył rozmawiać z teściową ktoś zadzwonił na numer stacjonarny. Odebrał. Słuchał tego kogoś i im dłużej to robił tym bardziej bladł, a na czoło wystąpiły mu kropelki potu.
- Dokąd ją zawieziono?
- Do szpitala na Banacha. Proszę się pospieszyć, bo bardzo źle z nią.
Był zdenerwowany. Poprosił Olszańskiego o podwózkę do szpitala. Zanim tam dojechali poinformował rodziców swoich i Wiki, że miała wypadek i stan jest poważny. Już na miejscu dowiedział się, że jego żona jest nieprzytomna i właśnie w tej chwili usiłują uratować dziecko.
- Musi pan zaczekać i uzbroić się w cierpliwość.
- Ale wiecie jak do tego doszło?
- Kobieta siedząca za kierownicą wjechała na skrzyżowanie na czerwonym świetle. Prawdopodobnie zagadały się i nie zauważyła. Wjechała w nie rozpędzona ciężarówka. Uderzyła w bok po stronie pasażera. Sprawczyni wypadku jest w nieco lepszym stanie niż pańska żona. Robimy wszystko co w naszej mocy, żeby uratować ją i dziecko.
Usiedli na wyściełanych, miękkich krzesłach. Marek nie mógł w to wszystko uwierzyć.
- Czy wiesz, że proponowałem jej dzisiaj rano, że zawiozę ją do tego lekarza? Uznałem, że przynajmniej raz powinienem tam z nią pójść. Nie zgodziła się. Powiedziała, że pojedzie z koleżanką. Nawet jej nie znam.
Zarejestrowali ruch na korytarzu. Zobaczyli Dobrzańskich i Leśniewskich, rodziców Wiktorii. Marek pokrótce streścił im przebieg rozmowy z lekarzem. Bardzo się zmartwili. Godzinę później z sali operacyjnej wyszło dwóch lekarzy. Podeszli do nich i jeden z nich spytał.
- Który z panów to Marek Dobrzański?
Marek podniósł się z siedzenia.
- To ja. Co z moją żoną? Co z dzieckiem? Proszę mówić. Są tu moi rodzice i żony. Oni też chcą wiedzieć.
- Bardzo nam przykro panie Dobrzański. Nie mogliśmy żonie już pomóc. Miała zbyt rozległe obrażenia. Nie żyje. Natomiast dzieci mają się całkiem nieźle. To prawdziwy cud. Są jednak wcześniakami i na razie muszą przebywać w inkubatorach. – Marek zamrugał nerwowo powiekami i wytrzeszczył oczy.
- Dzieci? Jak to dzieci?
- Nie wiedział pan? Żona była w bliźniaczej ciąży. W dokumentach znaleźliśmy badania USG. Ona na pewno o tym wiedziała.
Marek złapał się za głowę.
- O Boże…, o Boże…, co ona zrobiła…, dlaczego mi nie powiedziała…
- Jeśli chcą państwo zobaczyć dzieci, to za chwilę będzie to możliwe, bo przewiozą je na oddział noworodków. To piętro niżej. Jeszcze raz proszę przyjąć wyrazy współczucia.
Marek był w ciężkim szoku. Nie miał pojęcia, co będzie dalej. Wiki nie żyła. Czyżby na niego spadła opieka nad bliźniętami? Jak on ma sobie poradzić? To zbyt wiele…, zbyt wiele… Podeszła do niego Helena i pogładziła jego włosy.
- To bardzo dramatyczna i trudna sytuacja synku. Ona nie zasłużyła sobie na śmierć, a dzieci nie zasłużyły sobie na życie bez matki. Jednak w tej sytuacji musimy podjąć jakąś decyzję odnośnie bliźniąt. Bogusiu – zwróciła się do matki Wiki – może ty wypowiesz się w tej sprawie? Wiktoria nie żyje i jest nam strasznie przykro z tego powodu. Zostały jednak dzieci i trzeba zadecydować kto będzie je wychowywał.
Leśniewska otarła z oczu łzy.
- My nie możemy Helenko. Wiecie dobrze, że nie wiedzie nam się najlepiej. Ja jestem bez pracy. Żyjemy tylko z pensji Henryka i to niezbyt wysokiej. W domu jest trójka młodszego rodzeństwa Wiki. Jak mamy poradzić sobie jeszcze z niemowlętami?
- My chętnie pokryjemy koszty ich utrzymania. O to nie musicie się martwić.
- Bardzo mi przykro Helenko, ale nie. Te dzieci mają ojca i to na nim spoczywa obowiązek ich wychowania.
- Rozumiem w takim razie, że nie będziecie nigdy rościć do nich żadnych praw? Musicie to przyrzec przy świadkach.
- Nie obawiaj się. Wiemy, że u was będą miały dobrze i nie będą biedować. Nie będziemy się upominać o nie. Chcemy jeszcze tylko pochować godnie naszą córkę.
- My zajmiemy się pogrzebem – odezwał się Krzysztof. – Pokryjemy również wszelkie koszty. A teraz chodźmy obejrzeć maluchy.
Zeszli piętro niżej. Jeszcze musieli trochę zaczekać, ale wkrótce przywieziono dwa inkubatory a w nich dwa maleństwa. Kobieta w białym fartuchu przystanęła pytając o ojca dziecka. Marek przedstawił się jej.
- Musimy znać imiona dzieci, bo jak rozumiem nazywają się Dobrzańscy. – Przez chwilę zastanawiał się. W końcu podał pierwsze lepsze imiona jakie przyszły mu do głowy.
- Dziewczynka to Amelia, a chłopiec Kacper.
Kobieta opisała opaski i weszła do sali. Po chwili założyła je na małe rączki dzieci.
Maluchy przybrały na wadze. Po dwóch tygodniach przebywania w inkubatorze mogli zabrać je do domu. Przez te dwa tygodnie nie robił nic innego, tylko jeździł z matką po galeriach, kupował rzeczy niezbędne takim maleństwom i urządzał im pokoik.
- Powinieneś trochę poczytać Marek o opiece nad dzieckiem. My oczywiście ci pomożemy, ale pamiętaj, że to ty jesteś ojcem, a my nie młodniejemy. Dobrze by było, gdybyś miał pojęcie o wychowaniu i pielęgnacji tych maluchów.
Nie miał do tego serca. Nie potrafił wykrzesać z siebie tej miłości jaką powinien był czuć do swojego potomstwa. W jakiś sposób obarczał bliźnięta winą za to, że znalazł się w tak ciężkiej sytuacji. Widząc, że nie bardzo się kwapi, Helena zatrudniła dwie nianie. Sama pomagała ile mogła, ale przecież nie była już najmłodsza i nie najzdrowsza, więc pomoc była bardzo wskazana.
Dzieci rosły. Marek zaabsorbowany pracą nie poświęcał im tyle czasu, ile powinien. Witał się z nimi i żegnał. Czasem zajrzał ze zwykłej ciekawości, ale generalnie więcej go nie było, niż był przy maluchach. Kiedy wyjeżdżał do Włoch miały dwa i pół roku. Były bardzo żywe i wszędzie było ich pełno. Nie nadążał. Drażniły go. Zatrudniał coraz to nowe opiekunki, często dość przypadkowo, ale większość nie wytrzymywała i odchodziła. Helena rozpaczała, bo nie radziła sobie z tą niespożytą energią dzieci. W dodatku i Krzysztof coraz częściej niedomagał. Nie wytrzymywała psychicznie. Marek musiał coś postanowić, bo dłużej nie mogło tak być.
Znowu się spotkały. Była piękna, słoneczna sobota. Wyszła z domu obiecując sobie, że dzisiaj poświęci czas na dokarmienie wiewiórek i kaczego stada. Zaopatrzona w orzechy i suche bułki spacerkiem powędrowała do parku. Idąc w kierunku stawu zauważyła na niewielkim placu zabaw Dobrzańską pilnującą wnucząt. Podeszła do niej i przywitała się.
- Dzień dobry pani Heleno, pamięta mnie pani?
Helena przysłoniła dłonią oczy, które raziło jaskrawe słońce i podniosła się z ławeczki.
- Pani Ula! Jak miło panią widzieć. Wybrała się pani na spacer?
- Tak. Mam zamiar nakarmić wiewiórki i ptactwo. Może maluchy mają ochotę?
- Amelka, Kacper, chcecie nakarmić wiewiórki? Pani Ula ma dla nich orzeszki.
Dzieci wyszły z piaskownicy uśmiechnięte od ucha do ucha.
- Chcemy babciu, chcemy.
- W takim razie chętnie pani potowarzyszymy.
Przeszły do zacienionej przez rozłożyste drzewa części parku. Ula rozdała dzieciom po garści orzechów.
- Musicie teraz zachowywać się bardzo cichutko, żeby nie przestraszyć wiewiórek. To bardzo płochliwe zwierzątka. Zawołajcie je.
- Basia, Basia, Basia…
Maluchy miały naprawdę uciechę. Wiewiórki były oswojone i same przybiegały do ich rąk. Ula i Helena usiadły na ławce przypatrując się bliźniakom.
- Jak pani sobie z nimi radzi? Są takie żywiołowe.
- Coraz trudniej. Zupełnie nad nimi nie panuję i nie nadążam. Mam chorego męża i nim też muszę się zająć. Bardzo mi ciężko.
- Przepraszam, że zapytam, ale co z rodzicami dzieci? Chyba obarczyli panią zbyt ciężkim obowiązkiem. – Helena smuto pokiwała głową.
- Ich matka zginęła w wypadku samochodowym. Była blisko porodu, bo to był początek dziewiątego miesiąca. Uratowali tylko dzieci. Jej się nie udało. Miała zbyt rozległe obrażenia. Syn ciężko pracuje. Prowadzi rodzinną firmę, a od ponad trzech miesięcy jest we Włoszech w Mediolanie i usiłuje tam stworzyć filię tej polskiej. Zatrudniamy wielu pracowników i robimy wszystko, żeby firma utrzymała się na powierzchni. Kiedyś prowadził ją mój mąż, teraz prowadzi syn. Wbrew pozorom to ciężki kawałek chleba. Właśnie dzisiaj wieczorem przylatuje do Polski. Sytuacja bardzo się skomplikowała. Kolejny raz musimy wynająć opiekunkę do dzieci. Już nawet przestałam liczyć jak wiele ich było. Ja nie jestem w stanie się tym zająć. To on musi to zrobić. Jest mi naprawdę bardzo ciężko, bo i ja niedomagam. Trudna sytuacja.
Uli zrobiło się jej naprawdę żal. Stać ją było na wynajęcie opiekunki, ale najwyraźniej miała pecha, bo zatrudniała niewłaściwe osoby, które zupełnie nie miały podejścia do dzieci. One akurat podbiegły do nich mówiąc, że nakarmiły już wszystkie wiewiórki. Ula uśmiechnęła się do nich.
- Skoro tak, to pójdziemy jeszcze nad staw. Nakarmicie kaczuszki. Pamiętacie, co stało się ostatnio? Weszłyście bez pozwolenia do wody. Tak nie wolno. Pokażę wam, w którym miejscu można bezpiecznie stanąć i rzucać kaczkom kawałki bułki, zgoda? – Maluchy uśmiechnęły się i kiwnęły głowami na znak zgody. Pomyślała, że są naprawdę urocze. Były do siebie podobne. W ich policzkach dostrzegła słodkie dołeczki, na których widok człowiek sam mimowolnie odwzajemniał ten śliczny uśmiech. Oboje mieli gęste, czarne czupryny, choć dziewczynka miała długie, sięgające ramion włosy. Patrzyły na nią dwie pary stalowo szarych oczu okolonych długimi rzęsami. – Są naprawdę śliczne – pomyślała. Wyciągnęła do nich dłonie. – A teraz złapcie mnie za ręce i pójdziemy powolutku w stronę stawu.
Tu miały naprawdę frajdę. Ula pokazała im bezpieczne miejsce, w którym stanęły. Pokruszyła bułkę i podawała im, żeby mogły rzucać. Kaczki najwyraźniej nie narzekały na brak apetytu, bo już wkrótce całe stadko wyległo na trawnik i otoczyło ich pierścieniem. Maluchy piszczały ze szczęścia i nawet usiłowały głaskać ptaki. Po godzinie tej zabawy Helena zadecydowała o powrocie.
- Będziemy wracać. Teraz ja muszę nakarmić te dwa żywiołki.
- Odprowadzę was kawałek – zadeklarowała Ula. – Idziecie na przystanek?
- Nie… Zaparkowałam tu niedaleko. W autobusie nie poradziłabym sobie z nimi.
Idąc w kierunku bramy rozmawiały jeszcze. Dochodziły do parkingu. Nagle dzieci ruszyły biegiem w kierunku samochodu. Wybiegły na jezdnię, bo samochody zaparkowane były tak, że siłą rzeczy trzeba było na nią wyjść. Helena zaczęła krzyczeć, żeby się zatrzymały. Ula nie krzyczała, ale biegła w ich kierunku. Zauważyła ten samochód, który zbliżał się niebezpiecznie. - Czyżby kierowca nie widział dzieci? – przemknęło jej przez głowę. Dopadła je i chwytając wpół wcisnęła między dwa stojące samochody. Sama nie zdążyła uciec. Poczuła ogromny ból, a potem już tylko ciemność przed oczami.
Czuła się tak jakby pływała w gęstym kisielu. Gdzieś z zewnątrz docierały do jej uszu jakieś strzępy słów, ale nie potrafiła się skupić na tyle, by móc je rozróżnić. Ktoś uniósł jej powieki i zaświecił jaskrawym światłem. Usłyszała w tle płacz dzieci. Pomyślała tylko – udało mi się – i znowu straciła przytomność. Resztkami świadomości rejestrowała szybki ruch i wrażenie, że wiozą ją dokądś bardzo prędko. Ktoś biegł obok niej. Znowu ciemność i uczucie klaustrofobiczne jakby zamknięto ją w jakiejś rurze. Poczuła ból ręki. Jęknęła. Ktoś lekko klepał ją po twarzy, ale nie miała siły otworzyć oczu.
ROZDZIAŁ 6
Zapłakana Helena dzielnie trwała na korytarzu czekając na jakiekolwiek informacje o Uli. Przytulone do niej dzieci pochlipywały cichutko.
- Widzicie, co się dzieje, kiedy jesteście takie nieposłuszne? Musicie się mnie słuchać i kiedy was wołam, przybiegać do mnie. Ulice są niebezpieczne. Niewiele brakowało, a to wy leżelibyście na miejscu pani Uli. Uratowała was… – perswadowała cicho i łagodnie. Nie chciała w nich wzbudzać poczucia winy. Były za małe. Mocno się wystraszyły i chociaż Helena starała się im zasłonić oczy, to była pewna, że widziały zakrwawioną głowę Uli.
Wreszcie pojawił się jakiś lekarz. Zatrzymała go wyjaśniając sytuację.
- Nie jesteśmy spokrewnione, ale znamy się. Ona dzisiaj uratowała moje wnuki, a sama została potrącona przez samochód. Błagam, niech mi pan udzieli jakiejkolwiek informacji. Będę bardzo wdzięczna.
- Spokojnie droga pani – lekarz przysiadł na krześle obok. – Zrobiliśmy rezonans głowy. Na szczęście kości czaszki są całe. Miała głęboką ranę na potylicy, ale zeszyliśmy ją. Na razie trudno powiedzieć, czy ma wstrząśnienie mózgu. Ustalimy to jak odzyska przytomność. Ma też złamaną rękę. Złamanie dość skomplikowane, ale udało nam się poskładać wszystkie kości i zabezpieczyć newralgiczne miejsca śrubami. Trochę potrwa zanim pozbędzie się gipsu. Jeśli chce mnie pani zapytać, czy może ją zobaczyć, to odpowiem, że tak, ale dopiero jutro. Dzisiaj będzie jeszcze nieprzytomna, a jeśli nawet odzyska przytomność, to z pewnością słabo kontaktowa.
Dobrzańska podziękowała lekarzowi. Obiecała sobie, że jutro tu przyjedzie. Musiała wracać. Z tego wszystkiego zupełnie zapomniała o Marku, a przecież on dzisiaj przylatywał do kraju.
Dojechała do domu i zaparkowała samochód na podjeździe. Była kompletnie wyzuta z sił i roztrzęsiona. Dzieci jakby też ucichły. Otworzyła tylne drzwi i wypięła z fotelika najpierw Amelkę, a po niej Kacperka.
- Idziemy na obiadek. – Posłusznie schwyciły jej dłonie. Nie zdążyła przekręcić klucza w zamku, gdy otworzyły się drzwi i ujrzała w nich swojego syna.
- Witaj mamo – ucałował jej policzki. – Cześć szkraby – przykucnął przy dzieciach. - Ależ urosłyście od czasu kiedy widziałem was ostatni raz. Dacie tacie buziaka? – Przytuliły się do niego całując mu policzki. – Są jakieś dziwne, jakby nie one, a i mama też sprawia wrażenie jakiejś przerażonej. - Zaniepokojony spojrzał na rodzicielkę. – Coś się stało? Jesteście jacyś dziwni…
- Opowiem ci, ale najpierw muszę wziąć coś na uspokojenie, bo cała się trzęsę. – Przeszła do salonu i sięgnęła po lek stojący na komódce. – Gdzie ojciec?
- Zaraz zejdzie, bo Zosia już podaje obiad. Pójdę umyć dzieciom ręce i zaraz jestem z powrotem.
Usadził dzieci przy stole i założył im śliniaki. Podsunął miseczki z zupą i każdemu wcisnął do ręki łyżkę.
- No spróbujcie. Potraficie sami trafić do buzi? – uśmiechnął się kiedy zaczęły jeść. Dobrze sobie radziły. – To co się stało, że tak bardzo wytrąciło cię z równowagi.
- Pamiętasz jak ci opowiadałam, że dzieci o mały włos nie utonęłyby w stawie? Opiekunka była całkowicie nieodpowiedzialna, a dzieci uratowała pewna młoda kobieta. Nazywa się Ula Cieplak. Dzisiaj ponownie spotkałyśmy się w parku. Ona często tam przychodzi, bo mieszka niedaleko. Zaproponowała, żeby dzieci poszły wraz z nią nakarmić wiewiórki. Miały naprawdę frajdę, a my mogłyśmy spokojnie porozmawiać. To przemiła osoba. Bardzo taktowna i taka niezwykle łagodna. Ma podejście do dzieci, bo maluchy naprawdę się jej słuchały i polubiły ją. Potem poszłyśmy nad staw, żeby dzieci mogły nakarmić kaczki. Odprowadzała nas na parking i wtedy Kacper i Amelka wyrwali się i pobiegli do samochodu. Wiesz, że tam nie ma chodnika, ani żadnego pobocza. Samochody parkują jeden obok drugiego i żeby przejść trzeba wyjść na ulicę. One nią biegły i gdyby nie błyskawiczna reakcja Uli, chyba zginęłyby pod kołami nadjeżdżającego samochodu. Ona…, ona dobiegła do nich. Złapała je i wcisnęła między dwa parkujące samochody. Sama nie zdążyła odskoczyć. Ten samochód potrącił ją. Natychmiast wezwałam karetkę. Dzieci płakały i były roztrzęsione. Ja nie byłam w lepszym stanie. Chciałam tylko, żeby ona się ocknęła. W szpitalu zrobili jej rezonans. Na szczęście nie ma pękniętej czaszki, a jedynie głęboką ranę na potylicy. Musiała się mocno uderzyć o nawierzchnię jezdni. Ma też złamaną rękę. Jak opuszczaliśmy szpital w dalszym ciągu była nieprzytomna. Bardzo się o nią martwię. Chciałabym jutro do niej pojechać. Zostaniesz z dziećmi?
- My też chcemy jechać babciu – odezwała się Amelka. – Pani Ula uratowała nas.
- Wiecie co? Mam pomysł. Pojedziemy do niej wszyscy. Muszę jej podziękować, że dwa razy uratowała moje dzieci. Może ona jest jakimś duchem opiekuńczym?
- Czy jest duchem to nie wiem, - odpowiedziała Helena - ale na pewno jest aniołem. Niezwykłej dobroci kobieta. Jak się dzisiaj czujesz Krzysiu – zwróciła się do męża. Wziąłeś leki, które przygotowałam rano?
- Wziąłem Helenko. Dzisiaj nie jest najgorzej.
Wieczorem, kiedy dzieci już spały weszła do pokoju syna. Musiała koniecznie z nim porozmawiać.
- Wiem synku, że masz dużo pracy i nie wszystko idzie po twojej myśli w Mediolanie. Rozmawiałam o tym z ojcem i doszliśmy do wniosku, że nie można tak dłużej ciągnąć. Chyba przeceniliśmy własne siły. Musisz porozmawiać z Alexem. Nie staniesz w rozkroku jedną nogą w Polsce a drugą tam. On musi wziąć także odpowiedzialność za firmę. W końcu to on wraz z Pauliną będzie nią zarządzać i to głównie dla nich chcemy otworzyć tę filię. Przekażesz mu cały zakres obowiązków. Jemu będzie łatwiej niż tobie, bo jest tam na miejscu. Ty powinieneś wrócić. Możemy poczekać jeszcze miesiąc, ale na pewno nie dłużej. Koniecznie muszę wywieźć ojca do Szwajcarii. Jego stan się pogarsza, a ja nie będę spokojnie patrzeć jak niknie w oczach i czekać na jego śmierć. Mam nadzieję, że to rozumiesz? Masz miesiąc, żeby zamknąć tam wszystkie sprawy i wrócić. Zosia nie może pełnić dwóch funkcji. Nie będzie gotować i opiekować się dziećmi. Koniecznie trzeba skorzystać z jakiejś agencji opiekunek, bo te, które były tu do tej pory zatrudnione nie nadawały się do tego kompletnie. Nie radziły sobie. Dzieci są bardzo żywe. Wystarczy chwila nieuwagi i nieszczęście gotowe. Nadszedł czas, żebyś zaczął je wychowywać i uświadamiać im pewne rzeczy. Za trzy miesiące skończą trzy lata i będą bardziej rozumne. Będzie ci na pewno łatwiej – otarła z policzków łzy. – Nie chciałam cię zawieść synku, ale ja już naprawdę nie daję rady.
Ucałował jej dłonie.
- Wiem mamo, wiem i zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby cię odciążyć. Koniecznie ojciec musi pojechać do tego sanatorium, nie ma nawet o czym mówić. Zrobię tak jak ustaliliście. Poważnie porozmawiam z Alexem i przekażę mu robotę. Na razie zostawiłem tam Sebastiana. Na pewno sobie poradzi. Opiekunkę też znajdę. Juro poszukam jakichś agencji, może trafię na porządną kobietę. Na pewno dokładnie sprawdzę jej kwalifikacje. Będzie dobrze.
Następnego dnia po śniadaniu Helena ubrała dzieci i wyszła z nimi przed dom. Za chwilę Marek wyprowadził z garażu swojego Lexusa, przełożył foteliki z samochodu matki i usadowił w nich maluchy. Pomógł Helenie wsiąść i ruszył. Ona profilaktycznie uczulała bliźniaki.
- Pamiętajcie, że szpital, to nie jest plac zabaw. Tam leżą bardzo chorzy ludzie. Musicie być grzeczni. Nie wolno wam biegać ani krzyczeć. Zapamiętacie? – Pokiwały głowami.
- Potrafimy być grzeczni babciu – uśmiechnął się do niej Kacper.
- No… to się okaże – mruknęła.
Helena szła przodem rozglądając się za jakimś lekarzem, a za nią trzymając za ręce dzieci szedł Marek. Nie znosił tego szpitalnego zapachu, chociaż powinien już był do niego przywyknąć. Przecież często bywał gościem takich miejsc ze względu na wciąż niedomagającego ojca. Zatrzymał się widząc, że matka dorwała wreszcie jakiegoś medyka. Dowiedziała się, w jakiej sali umieszczono Ulę i czy można ją odwiedzić. Podziękowała lekarzowi i kiwnęła na nich dając znak, że mogą iść. Zrównała się z Markiem.
- To ten pokój na samym końcu korytarza po lewej stronie. Ten lekarz powiedział mi, że ona dzisiaj rano odzyskała przytomność. To bardzo dobra wiadomość. – Zapukała delikatnie do drzwi i nacisnęła klamkę. Ula leżała przy oknie z oczami wbitymi w sufit. Jej lewa ręka tkwiła w gipsie a głowę miała pokrytą bandażem. Na dźwięk otwierających się drzwi odwróciła wzrok w ich kierunku. Uśmiechnęła się blado na widok Dobrzańskiej.
- Pani Helena? Nie spodziewałam się tu pani.
- Witam pani Urszulo. Nie jestem sama. Przyprowadziłam też Amelkę, Kacpra i mojego syna, który właśnie wczoraj wrócił z Włoch – zawróciła do drzwi i powiedziała cicho – Chodźcie.
Najpierw podeszły dzieci. Były nieco onieśmielone.
- Bardzo panią boli? – Amelka wskazała na owiniętą w gips rękę. – Ula pogładziła ją po głowie.
- Nie tak bardzo kochanie. Najważniejsze, że wam nic się nie stało. Teraz wiecie, że w takich miejscach nie można się wyrywać, ale trzymać babcię mocno za ręce.
- A ja narysowałem dla pani obrazek – Kacper wyciągnął z kieszeni złożony papier i rozwinął go. – Narysowałem wiewiórki, widzi pani? To ja z Amelką, – pokazywał paluszkiem – a tu babcia i pani. – Rozczulił Ulę ten maluch.
- Jakie to śliczne. Masz prawdziwy talent kochanie. Dziękuję i obiecuję, że jak wyzdrowieję, to znowu się spotkamy i pójdziemy nakarmić wiewiórki. – Podniosła wzrok i zaciekawiona spojrzała na mężczyznę, który przysłuchiwał się rozmowie w milczeniu. Wyciągnęła do niego dłoń. – Miło mi pana poznać. Urszula Cieplak. – Ujął jej dłoń i przycisnął do ust.
- Marek Dobrzański. Bardzo chciałem przyjechać i z całego serca podziękować za dwukrotne uratowanie moich dzieci. Gdyby nie pani, na pewno nie wyszłyby z tych opresji cało. Jestem pani za to dozgonnie wdzięczny. Chciałbym też zapewnić, że pokryję wszystkie wydatki jakie poniosła, bądź poniesie pani przez ten niefortunny wypadek. – Zauważył, że na jej twarz wypełzł rumieniec.
- Naprawdę nie ma za co.
- Pani Urszulo - włączyła się Helena – czy wie już pani jak duże są obrażenia?
- Tak, dowiedziałam się dzisiaj na obchodzie. Zszyli mi głowę, ale kości są całe. Nie mam też wstrząśnienia mózgu. No i ta ręka. Chyba będę musiała przejść rehabilitację, bo podobno to było skomplikowane złamanie i wstawiono mi śruby. Nie jest tak źle jakby mogło się wydawać.
- A może mogłabym kogoś zawiadomić, że leży tu pani? Może rodzinę, albo przyjaciół? Ja bardzo chętnie to zrobię.
- Dziękuję pani Heleno, ale nie ma takiej potrzeby. Na szczęście ocalał mój telefon i zawiadomiłam już kogo trzeba. Jeśli pani się zgodzi, to chciałabym porozmawiać na osobności z panem Markiem. Ja wiem, że ta prośba może wydać się wam dziwaczna, ale naprawdę zależy mi na tym.
- Nie ma problemu – Dobrzańska sięgnęła po wypchaną reklamówkę. – Ja tylko wypakuję tę siatkę i zmykamy. Przyniosłam pani trochę owoców i soków. Jest też nieco wędliny, pomidory i ogórki. Proszę pomyśleć, czy jeszcze pani czegoś nie potrzebuje. My wrócimy tu jeszcze. Piętnaście minut wystarczy?
- Jak najbardziej. Dziękuję.
Zostali sami. Marek przysiadł na krześle obok łóżka. Był nieco spięty. Nie miał pojęcia o czym ona chce z nim rozmawiać. Przecież w ogóle się nie znali.
- To o czym pani chce porozmawiać? – wyartykułował myśl, która właśnie przeszła mu przez głowę.
- O pana matce. Znam ją już od jakiegoś czasu i widzę jak ta kobieta się miota, jak bardzo nie radzi sobie z pańskimi dziećmi, jak często uciekają, a jej brakuje tchu, żeby móc je dogonić. Ja… - przerwał jej.
- Ale ja doskonale o tym wiem. Nie musi mi pani tego mówić.
- Skoro więc pan wie, dlaczego obarcza ją pan tym ciężkim i ponad jej siły obowiązkiem? Nie poczuwa się pan do wychowywania własnych dzieci? Najprościej jest scedować tę trudną opiekę na starych rodziców? Kiedy zdarzył się ten incydent nad stawem zostałam bardzo upokorzona przez ludzi, którzy zdążyli się tam zgromadzić. Wyzywano mnie od najgorszych i nazywano wyrodną matką. Czułam się tak jakby dano mi w twarz, bo przecież dzieci nie były moje. Nawet nie pozwolono mi wyjaśnić.
Wiem od mamy, że ciężko pan pracuje, ale skoro posiada pan dzieci, to trzeba im też poświęcić trochę czasu. Im brakuje dyscypliny i brakuje im ojca. Znam historię pańskiej żony i naprawdę jest mi przykro, że odeszła tak młodo. Czym te dzieci sobie zasłużyły, by jeszcze nie mieć ojca? Źle pan postępuje. Proszę to przemyśleć.
Był oburzony. Aż zagotowało się w nim, kiedy usłyszał jej słowa tak bardzo krytyczne w stosunku do jego osoby. Starał się trzymać nerwy na wodzy, ale nie bardzo mu to wyszło, bo głos drżał mu z irytacji.
- Kim pani jest, żeby udzielać mi tych cudownych rad? Ma pani dzieci? Zna się na ich wychowaniu? Nie ma pani prawa zabierać głosu w mojej sprawie i mnie oceniać. Nie zna mnie pani kompletnie, a osądza jakbym był zbrodniarzem. To podłe. Naprawdę podłe. Jeszcze wczoraj słyszałem z ust matki jaka to pani jest wspaniała, jaka dobra i łagodna. Chyba jednak nie poznała pani zbyt dobrze – podniósł się z krzesła. – Zawsze będę pani wdzięczny za uratowanie moich dzieci, ale nie będę znosił krytyki na mój temat, bo nic pani do niej nie upoważnia. – Chciał wyjść, ale zatrzymała go jeszcze.
Comments