SENS ŻYCIA
ROZDZIAŁ 1
Słońce stało w zenicie. Jego ostre promienie lizały okoliczne łąki i odbijały się w płytkich oczkach wodnych zarośniętych gęsto szuwarami. Wśród tych wysokich traw poprzetykanych licznie kwiatami koniczyny, kąkoli i chabrów uwijały się tysiące brzęczących natrętnie much i pracowitych pszczół. Leżący w tym gąszczu bujnej zieleni mężczyzna otarł pot z czoła i wystawił do słońca twarz. Czuł błogi spokój. Mógłby tak leżeć do końca świata, byle by nic nie zmąciło tej słodkiej chwili. Zmrużył powieki i uśmiechnął się do swoich myśli. – Marta, Martusia, Marteczka, Martunia – odmieniał w myślach to ukochane imię. Zerwał się nagle, jakby przypomniał sobie o czymś niezwykle istotnym. Otrzepał zmięty, płócienny kaszkiet i nacisnął go na głowę. Najpierw wolno, a potem coraz szybciej przedzierał się przez splątane trawy. Ominął mały staw i wspiął się na niewielkie wzniesienie. Przystanął na moment i przyłożywszy dłoń do czoła rozejrzał się wokół. Po chwili szeroki uśmiech wypełzł na jego twarz. Zaczął biec mając oczy utkwione w białej sukience, którą miała na sobie drobna, jasnowłosa kobieta. Jej włosy spadały długą kaskadą aż do połowy pleców przyozdobione w wianek z liliowej koniczyny.
- Marta! – krzyknął, ale kobieta ani drgnęła. – Marta! – krzyknął głośniej. I tym razem nie zareagowała. Stała odwrócona plecami wtulając nos w bukiet polnych kwiatów. Przyspieszył. Nie wiedzieć czemu wydawało mu się, że im szybciej przebiera nogami, tym bardziej ona oddala się od niego. W końcu przystanął zmęczony biegiem i zdyszany. Odległość między nim a nią zdawała się nie zmniejszać. – Co jest? – zapytał sam siebie mocno zbity z pantałyku. Nie rozumiał, dlaczego ona go nie słyszy i dlaczego zamiast się zbliżać, oddala się od niego.
- Marta, zaczekaj! – zawołał po raz trzeci widząc, że ona ruszyła w kierunku pobliskich zabudowań. Tym razem jednak odwróciła się, a on z przerażeniem zobaczył na jej ciążowym brzuchu ogromną, krwistą plamę.
- Marta! – krzyknął przerażony. – Kto ci to zrobił?! – Uśmiechnęła się do niego przykładając dłoń do piersi. Poczuł, że słabnie. Z każdym krokiem jego nogi stawały się coraz bardziej chwiejne i niestabilne. Drżały, a on ledwie potrafił zachować równowagę. Ostatnie metry pokonał czołgając się po trawie.
- Martuś, co z nim, co z naszym dzieckiem? – zapytał zdławionym głosem.
- Nie martw się. Z nami już wszystko dobrze. Zaopiekuję się nim. Żegnaj kochany – odwróciła się i odeszła wciąż tuląc do twarzy naręcze kwiatów.
Leżał jak oniemiały nie mogąc się ruszyć z miejsca. Usiłował wstać, ale ta czynność zdawała się go przerastać.
- Marta nie zostawiaj mnie! – jego rozpaczliwy krzyk rozniósł się echem po okolicy. Dziewczyna zniknęła. Zrozumiał, że został sam…
- Nieee…! – jego wrzask obudził śpiącego przy łóżku psa, który zerwał się i wskoczywszy na nie zaczął lizać mokrą od łez twarz mężczyzny. Człowiek oddychał ciężko i z trudem rozpoznawał miejsce, w którym się znajdował. Wreszcie przytomniej spojrzał na zwierzę i pogładził pieszczotliwie jego łeb. – Już w porządku Momo…, już w porządku… Znowu miałem ten sam koszmar – wychrypiał. – Za dużo alkoholu przed snem. – Sięgnął po szklankę do połowy wypełnioną wodą i wypił łapczywie. Otarł usta i przesuwając się wolno usiadł na skraju łóżka chwytając oparcie inwalidzkiego wózka. Przysunął go bliżej i dość sprawnie się na niego przesiadł. Wszystkie kolejne czynności były już niejako rutyną. Najpierw łazienka, szybki prysznic i ubieranie się. Potem uprząż dla Momo, siatka i portfel. Sprawdzenie stanu gotówki i mógł już wyjść z domu, a raczej z niego wyjechać. Momo musiał się wybiegać, a on zrobić zaopatrzenie. Dzięki psu mógł się przemieszczać dość szybko. Momo był silnym, dużym, biszkoptowym labradorem, w dodatku wyszkolonym pod kątem pomocy osobom niepełnosprawnym. Dla Pawła stał się prawdziwym przyjacielem i ogromną wyręką.
Jadąc wzdłuż głównej ulicy miasteczka zaliczali kolejno piekarnię, sklep mięsny, w którym Momo zawsze dostawał jakieś pyszne kąski i sklep spożywczy. Paweł kupował tylko najpotrzebniejsze rzeczy. W soboty odwiedzała go siostra i to ona dbała o zawartość lodówki. Była sporo starsza i może dlatego matkowała mu już od kilkunastu lat, od chwili, kiedy stracili oboje rodzoną matkę. Wtedy wszystkie obowiązki przejęła Basia. To między innymi dzięki niej przystosowano mieszkanie dla niepełnosprawnego i to dzięki niej miał teraz Momo. To ona pojechała do fundacji „Ami” mieszczącej się w Zduńskiej Woli i złożyła stosowne dokumenty. Wcześniej zorganizowała zrzutkę wśród ich znajomych i przyjaciół na wyszkolenie psa. Kwota była niebagatelna, bo aż szesnaście tysięcy. To ona wspierała go we wszelkich poczynaniach, pomagała pozbierać się po tej ogromnej tragedii, która go dotknęła, a nie było to łatwe, bo Paweł nie chciał żyć.
W każdą sobotę pojawiała się w jego domu punktualnie o godzinie dziewiątej, zakasywała rękawy i sprzątała mieszkanie. Nastawiała pralkę i gotowała mu obiady na cały tydzień. Był jej za to bardzo wdzięczny, chociaż skromna z natury Basia nigdy żadnych podziękowań od niego nie oczekiwała i swój obowiązek względem niego uważała za coś najnormalniejszego na świecie. Miała trzydzieści pięć lat i do tej pory nie wyszła za mąż. Nie wiedzieć czemu uznała, że małżeństwo nie jest jej pisane. Paweł uważał inaczej. Nie rozumiał, dlaczego nie pragnie ustabilizowanego życia u boku męża i dzieci, które miałaby urodzić. Zasługiwała na szczęście jak mało kto, bo miała szczere, dobre i uczciwe serce. Tymczasem ona dzieliła swój czas poświęcając się pracy zawodowej i opiece nad ojcem i bratem.
Momo zatrzymał się gwałtownie przed przejściem dla pieszych. Paliło się czerwone światło. Takie zachowanie zawsze zadziwiało Pawła, bo powiedziano mu kiedyś, że psy nie odróżniają kolorów. Momo rozpoznawał je bezbłędnie. Za przejściem rozciągały się miejscowe łąki, te same, które śniły mu się dzisiejszej nocy. Uwolnił psa i sam popychając kółka wjechał na wydeptaną, szeroką ścieżkę. Tutaj pies mógł bezpiecznie dać upust swojej energii. Paweł wyciągnął z kieszeni kurtki tenisową piłkę i rzucił psu najdalej jak potrafił. Wciąż, gdzieś z tyłu głowy kołatały mu się obrazy nocnego koszmaru. Nawet nie potrafił zliczyć jak wiele razy śnił mu się ten sam sen. Czy to miało coś oznaczać? To już prawie dwa lata odkąd jest sam. To dwa długie lata odkąd posadzono go na wózku i nie dano żadnej nadziei na usprawnienie nóg. Jak w kalejdoskopie przewijały mu się w głowie wspomnienia tego fatalnego w skutkach dnia. Dnia, w którym przestał żyć.
Poznali się latem w miejscowym klubie, gdzie on wraz z koleżankami i kolegami z klasy świętował pozytywnie zdany egzamin maturalny. Ona znalazła się w tym miejscu z podobnego powodu. Od razu wpadła mu w oko. Była po prostu śliczna. Eteryczna blondynka o długich włosach i błękitnych oczach, w których utonął jak tylko w nie spojrzał. Bawili się wtedy do białego rana, a potem odprowadził ją pod sam dom i poprosił o numer telefonu. Od tej chwili stali się nierozłączni. Poszli na te same studia i oboje skończyli je z sukcesem. Gdy stawali do obrony pracy dyplomowej Marta była już we wczesnej ciąży. Nawet się nie zastanawiał i oświadczył się jej wkładając na palec podarowany przez Basię pierścionek po nieżyjącej już mamie.
- Ona byłaby bardzo szczęśliwa, – mówiła wtedy Basia – że dajesz ten pierścionek swojej przyszłej żonie. Marta, to wspaniała kobieta i jestem pewna, że u jej boku będziesz spełnionym człowiekiem.
- A tato? On nie ma nic przeciwko temu?
- Jest z ciebie bardzo dumny, a pierścionek należy do mnie i to ja decyduję.
Przytulił ją wtedy mocno do siebie szepcząc, że jest najlepszą siostrą na świecie.
Pobrali się bardzo szybko. Ślub był niezwykle skromny, a zamiast wesela zrobili tylko małe przyjęcie w ogrodzie Pawła teściów. U nich też zamieszkali i wspólnie snuli plany na przyszłość. Paweł marzył o własnym mieszkaniu, cichym i przytulnym. Oboje wyobrażali sobie jak to będzie, gdy urodzi się ich pociecha. Nie chcieli znać płci. Chcieli mieć niespodziankę. Paweł zaraz po studiach podjął pracę w małej firmie informatycznej, a Marta z uwagi na swój stan siedziała w domu. Zresztą to nie do końca był jej wybór, ale miasto, w którym mieszkali było niewielkie i ofert pracy dla ciężarnych żadnych.
Nieszczęście przyszło nagle i uderzyło w nich oboje z mocą pioruna. Zaczęło się od zaproszenia. Któregoś dnia zadzwoniła do nich koleżanka ze studiów informując, że zaprasza ich oboje na swój ślub. Nie mogli odmówić zwłaszcza, że pan młody również należał do ich studenckiej paczki. Marta była podekscytowana. Uprosiła ojca, żeby pożyczył im swoje srebrne Volvo. Zarówno ona jak i Paweł posiadali prawo jazdy. Obiecała rodzicom, że będzie ostrożnie prowadzić i nie szarżować na drodze. Do Sieradza, gdzie miała odbyć się uroczystość mieli trochę powyżej trzydziestu kilometrów. Prowadził Paweł. Tak się umówili, że z powrotem Marta siądzie za kierownicą. I tak nie mogła pić alkoholu z uwagi na swój stan.
Nie żałowali swojej decyzji, bo wesele udało się nadzwyczajnie. Paweł tańczył znakomicie, a Marta starała się dotrzymać mu kroku. Świetny zespół muzyczny i uginające się od smacznego jedzenia stoły były solidną zachętą do przedniej zabawy. O drugiej nad ranem doszli do wniosku, że mają dość. Obdarowani przez młodych wielkim pudłem pełnym pachnącego ciasta i dwoma butelkami szampana wpakowali się do samochodu. Marta ostrożnie wyjechała z parkingu i obrała kurs na Łask. Droga była jak wymarła. O tej porze tylko z rzadka coś ich mijało. Paweł zdawał się przysypiać. Sporo wypił dzisiaj, ale też sporo się ruszał i część alkoholu zdążyła już z niego wyparować. Marta oparta wygodnie o siedzenie skupiła się na drodze.
Te długie światła zobaczyła już z daleka. Zobaczyła też jak samochód, do którego należały tańczy na jezdni i dość szybko się zbliża. – Co on wyprawia? Pijany, czy co? – Zjechała jak najbliżej pobocza sądząc, że tu będzie bezpieczniej. Nawet nie zdążyła krzyknąć. Rozpędzony tir z całej siły uderzył w przód Volvo wgniatając Marcie kierownicę w brzuch. Paweł mimo zapiętego pasa uderzył w deskę rozdzielczą i uwiązł między przesuniętym do przodu siłą uderzenia siedzeniem i uruchomioną z opóźnieniem poduszką powietrzną. Nie słyszeli już oboje rozdzierającego huku giętej blachy. W końcu nastała śmiertelna cisza. Po dłuższej chwili otworzyły się drzwi kabiny tira i wysiadł z niej kierowca. Omiótł spojrzeniem swoje „dzieło” i złapał się za głowę. Był w wyraźnym szoku. Chodził w kółko jak obłąkany mamrocząc tylko pod nosem „co ja zrobiłem…, co ja zrobiłem…” W pobliżu zatrzymały się dwa osobowe samochody. Ludzie wylegli na ulicę. Kierowca jednego z nich natychmiast sięgnął po telefon. Zawiadomił policję i wezwał pogotowie. Podszedł do samochodu i stanął jak wryty. Dobrze znał tę dwójkę. Był sąsiadem rodziców Marty.
- Krysia, podejdź tu! – krzyknął na żonę i kiedy to zrobiła wskazał jej chłopaka i dziewczynę. – Spójrz, to Marta i Paweł. Leśniakom chyba serce pęknie. Muszę do nich zadzwonić i zawiadomić ich. I tak trzeba zaczekać na policję i pogotowie. – Wybrał numer, ale był środek nocy i nikt długo nie odbierał. Wreszcie usłyszał zaspany głos swojego sąsiada. – Przepraszam Józek, że cię budzę, ale natknęliśmy się na wypadek. To Marta i Paweł. Są nieprzytomni. Nic nie wiem o ich stanie, bo czekamy na pogotowie. Jeśli możesz, to przyjedź tu jak najszybciej. Poznaję twoje Volvo. Obudź Stacha. To wyjątkowa sytuacja. On na pewno nie odmówi. Stoimy na wysokości Sięganowa przy trasie i czekamy na ciebie. – Mężczyzna zakończył rozmowę i zerknął na zegarek. – Gdzie to pogotowie? – wyrzucił z siebie niecierpliwie. W tym momencie usłyszał przeciągły sygnał syreny policyjnej i karetki.
- Nie damy rady – dobrze zbudowany lekarz oderwał się od zgniecionych drzwi. – Kobieta nie żyje. Mężczyzna jest zakleszczony. Bez cięcia blachy się nie obędzie.
Przez rozbitą szybę z biedą założono Pawłowi kołnierz ortopedyczny i maskę tlenową. Miał zgniecioną klatkę piersiową i z trudem oddychał. Wciąż był nieprzytomny. Wezwano straż pożarną. Tylko strażacy posiadali specjalne, pneumatyczne nożyce do cięcia blachy. W międzyczasie pielęgniarz aplikował oszołomionemu kierowcy tira zastrzyk na uspokojenie. Stojący obok policjant usiłował się czegoś dowiedzieć i ustalić jak doszło do wypadku. Wiedzieli już, że kierowca tira jest sprawcą, bo samochód nie stał na swoim pasie. Wkrótce człowiek doszedł nieco do siebie i przyznał, że zasnął za kierownicą.
- Jestem w drodze od ponad trzydziestu pięciu godzin. Chciałem jak najszybciej dojechać do domu. Nie robiłem przerw. Zależało mi na czasie, bo żona lada dzień ma rodzić. – Policjant spojrzał na niego przeciągle.
- Kobieta, którą pan zabił, też była w ciąży, w siódmym miesiącu ciąży – powiedział brutalnie cedząc każde słowo. Nie miał litości dla takich bezmyślnych typów. – Ma pan więc już dwie ofiary na sumieniu. Jeszcze nie wiemy co z mężczyzną i czy w ogóle przeżyje.
Kierowca ukrył w dłoniach twarz.
- Ja przecież nie chciałem…, nie zrobiłem tego specjalnie… - powiedział płaczliwie.
- Gdyby zastosował się pan do przepisów, tego wypadku można było uniknąć. Wolno panu prowadzić przez góra dziesięć godzin, a pan trzykrotnie przekroczył ten limit. Za głupotę trzeba płacić, a sąd nie potraktuje tego łagodnie, zapewniam pana.
Obok tira z piskiem opon zahamował wysłużony fiat. Wyskoczył z niego mężczyzna i podbiegł do Volvo. Jego krzyk i krzyk kobiety, która dołączyła do niego rozdarł powietrze. Dwaj policjanci siłą odciągnęli ich od wraku samochodu. Kobieta rozpaczliwie zawodziła.
- Dzieci, nasze dzieci…, czy one żyją?
Po policzkach mężczyzny toczyły się łzy. Podszedł do niego sąsiad, który powiadamiał go o wypadku i objął ramieniem.
- Spokojnie Józek, spokojnie…
Mężczyzna rozejrzał się nerwowo i dostrzegł siedzącego na jezdni człowieka okrytego kocem. Zacisnął pięści i szczęki.
- To on?
Sąsiad kiwnął głową.
- Nie rób głupstw Józek. Policja się nim zajęła.
Jednak Leśniak nie słuchał. Podszedł do kierowcy tira i z całej siły trzasnął go pięścią w twarz.
- Nie daruję ci tego skurwysynu – wysyczał przez zaciśnięte z wściekłości i rozpaczy zęby. - Zadbam o to, żebyś zgnił w pierdlu. Zabiłeś moją córkę, zabiłeś mojego wnuka, zabiłeś mojego zięcia. Jak mamy żyć po takiej stracie gnoju, no jak? Bodajbyś zdechł!
- Niech się pan uspokoi – policjant, który wcześniej przesłuchiwał kierowcę odciągnął Leśniaka od sprawcy. – Bardzo mi przykro z powodu pańskiej córki. Zięć jednak nadal oddycha. Za chwilę przyjadą strażacy i wyciągną go z samochodu. Dla córki niestety nic nie możemy już zrobić. Zginęła na miejscu. Proszę pozwolić nam działać i nie utrudniać.
Te łagodnie wypowiedziane słowa nieco wyciszyły Leśniaka. Jego żona już dostała zastrzyk na uspokojenie. Siedziała teraz w karetce pochlipując cicho. Wreszcie zjawili się strażacy. Ostrożnie przecięli drzwi uwalniając ciało Pawła. Ułożono go na noszach i przeniesiono do karetki. Ciało Marty zapakowano w worek i ulokowano obok noszy.
Po odjeździe karetki dokończono oględziny miejsca wypadku, sporządzono stosowne raporty, wezwano lawetę do wraku Volvo i odwieziono je na policyjny parking. Kierowcę tira zabrano do aresztu.
Westchnął ciężko i powoli otworzył powieki. Rozejrzał się. Nie rozumiał gdzie jest. Czuł się bardzo obolały. Przed oczami pojawiła się twarz Basi. Z trudem uśmiechnął się do niej. Chciał się z nią przywitać, ale głos uwiązł mu w gardle. Przyłożyła dłoń do jego ust i wyszeptała.
- Ciii…, nic nie mów. Mieliście wypadek. Jesteś w szpitalu. Już myślałam, że nigdy się nie ockniesz. Tata bardzo się martwi.
- Marta…, - wymienił imię żony z ogromnym wysiłkiem – co z Martą?
W oczach Basi pojawiły się łzy. Nie potrafiła udawać. Przez dziesięć dni drżała o życie brata, pochowała bratową i ich nienarodzone dziecko. Uczestniczyła w pogrzebie, który kompletnie ją dobił. Po nim siedziała wraz z ojcem w domu Leśniaków i wraz z nimi opłakiwała tę potworną tragedię, jaka dotknęła ich wszystkich. Opłakiwała dwa młode życia wciąż zastanawiając się jak Paweł upora się z tą traumą. On nadal walczył. Tuż po przyjeździe do szpitala zabrano go na salę operacyjną. Miał pogruchotane żebra, zawał jednego płuca i uszkodzoną śledzionę. Jego życie wisiało na włosku. Leśniak zadzwonił do nich nad ranem informując o wypadku i mówiąc, że czeka na nich w szpitalu. Już na miejscu dowiedzieli się o śmierci Marty. Nie mogli w to uwierzyć, bo przekraczało to granice ich pojmowania. Po operacji, która trwała kilka godzin dowiedzieli się, że Paweł ma przerwany rdzeń kręgowy i że już nigdy nie będzie chodził. To był kolejny cios. Ojciec płakał jak bóbr. Chłopak dopiero zaczynał życie, był zdrowy, sprawny, z utęsknieniem czekał na dziecko i nagle wszystkie jego nadzieje, plany i oczekiwania przerwał jeden nieodpowiedzialny człowiek. Basia niemal zamieszkała w szpitalu. Nie odchodziła od łóżka brata modląc się o cud. Dzisiaj wreszcie się doczekała, ale gdy zapytał o Martę rozsypała się zupełnie. Widział jej policzki mokre od łez i powtarzał w kółko – to niemożliwe, ona nie mogła odejść, nie teraz, gdy tak bardzo czekaliśmy na dziecko, powiedz, że to tylko koszmarny sen, że wkrótce się obudzę i ją zobaczę…
Basia szlochała głośno i spazmatycznie.
- Tak mi przykro Paweł…, tak strasznie mi przykro. Ona zginęła na miejscu, nic nie mogli dla niej zrobić. Jak wydobrzejesz zaprowadzę cię na jej grób. Musieliśmy ją pochować, bo ty leżałeś nieprzytomny. Nie mogliśmy z tym czekać. Jak cię stąd wypiszą zamówimy za nią mszę, żeby ukoić jej duszę.
- Mszę…? Żadnej mszy Basiu. Boga nie ma. Gdyby naprawdę istniał, nigdy nie dopuściłby do takiej sytuacji. Moja noga już nigdy nie postanie w kościele. Nigdy… Bez Marty nie chcę żyć. Ona nadawała temu życiu sens, a teraz, kiedy odeszła, jak mam sobie bez niej poradzić? Wegetować? Mnie już nie zależy Basiu. Na niczym mi nie zależy. Tylko ona się liczyła. Ona i nasze dziecko.
Po tej rozmowie Basia wyszła ze szpitala zdruzgotana. Próbowała go przekonać, że jest jeszcze ona i ojciec, który bardzo przeżywa jego wypadek, ale te argumenty w ogóle do niego nie przemawiały. Zamknął się w sobie i już nie powiedział ani słowa.
ROZDZIAŁ 2
Usłyszał gwar rozmów na korytarzu i skrzyp otwieranych drzwi. Jednak nie miał siły unieść powiek. Zrozumiał, że to wizyta lekarska. Udawał, że śpi.
- To ten pacjent z wypadku – dobiegł do jego uszu głos lekarza. – Widać, że słaby jeszcze. Nic dziwnego, bo uciekł śmierci spod kosy. Taki młody, aż żal, że nie będzie już chodził – na pytające spojrzenie jednego z asystentów wyjaśnił. – Przerwanie rdzenia kręgowego. Całkowity niedowład kończyn dolnych.
- Paraplegik?
- Niestety… - westchnął ordynator. – Szkoda chłopaka. Nie wiemy jeszcze, czy funkcje fizjologiczne zostały zachowane. Na razie ma cewnik. No cóż…, czas pokaże…
Po wyjściu lekarzy długo nie mógł dojść do siebie i długo nie mógł uwierzyć, że to wszystko, co usłyszał jest o nim. – Paraplegik? Co to znaczy? Pierwszy raz słyszę takie określenie. I co ma oznaczać to, że nie będę chodził? To przecież niemożliwe – chcąc udowodnić sobie, że ma rację usiłował poruszyć stopami, ale one ani drgnęły. Próbował podnieść nogi, niestety bez efektu mimo, że włożył w tę czynność maksimum wysiłku, aż pot wystąpił mu na czoło. – To chwilowe, na pewno chwilowe… - próbował się uspokoić. - Jak tylko będę silniejszy, na bank będą próbowali postawić mnie na nogi.
Po południu do sali, w której leżał Paweł wsunęła się Basia a za nią ojciec. Był najwyraźniej bardzo przygnębiony, a oglądanie syna w tak ciężkim stanie sprawiało mu ból. Z żalu zalśniły mu w oczach łzy. Nie tak wyobrażał sobie jego przyszłość. Basia postawiła na szafce reklamówkę wypełnioną jedzeniem i pogładziła blade policzki śpiącego Pawła. Pochyliła się nad nim szeptając – obudź się braciszku, spójrz, kogo przyprowadziłam.
Paweł otworzył oczy i uśmiechnął się do niej, choć bardziej przypominało to grymas niż uśmiech. Dostrzegł ojca i wyciągnął do niego dłoń.
- Witaj tato. Cieszę się, że cię widzę – dostrzegł łzy w oczach rodziciela. – Wszystko w porządku? – zapytał zaniepokojony.
- Nic nie jest w porządku synku, przecież o tym wiesz.
- No wiem…, wiem… Dlaczego nic mi nie powiedziałaś? – zapytał siostrę z wyrzutem. Widząc jej zdziwione spojrzenie kontynuował – o tym, że nigdy nie stanę już na własnych nogach.
- Więc już wiesz… - odpowiedziała drżącym od płaczu głosem.
- Wiem. Usłyszałem to dzisiaj rano od lekarzy.
- Wybacz mi Paweł. Chciałam ci tego oszczędzić. Chciałam, żebyś najpierw oswoił się ze śmiercią Marty i waszego dziecka…
- Nigdy nie pogodzę się z ich śmiercią – przerwał jej gwałtownie. - Nigdy, rozumiesz? To nie powinno się było wydarzyć. Ona miała całe życie przed sobą. Ona była całym moim życiem. Wraz z nią i ja umarłem. To ma być sprawiedliwość? Gnojek, który nam to zrobił odsiedzi swoje i będzie żył jak człowiek. Ja już straciłem tę szansę. Po co mam żyć? Dla kogo? Dla siebie samego? Nie warto. Powinienem był zginąć razem z nią.
- Nie mów tak – ojciec ujął jego dłoń i ścisnął. – Masz jeszcze nas, a my zrobimy wszystko, by twoje życie było w miarę normalne. Nie sprawimy, że będziesz chodził, ale możemy się postarać, żeby ci to życie ułatwić.
- Ja nic nie potrzebuję tato. Dla mnie już nie warto się starać. Nigdy nikogo tak nie kochałem jak Martę i nigdy nikogo tak nie pokocham. Odebrano mi moje dwa szczęścia i nie sądzę, żebym kiedykolwiek się po tym pozbierał. Czasami mam wrażenie, że tracę rozum. Ona śni mi się po nocach taka piękna, uśmiechnięta, kochająca… Myślicie, że mógłbym kiedykolwiek o niej zapomnieć? Ona wrosła mi w serce, oplotła je korzeniami, chcąc o niej zapomnieć, chcąc pogodzić się z jej śmiercią, musiałbym wyrwać sobie to serce. Mnie świat zawalił się na głowę. Nie udźwignę tego…
- Teraz tak mówisz synku, bo wszystko jest jeszcze zbyt świeże i za wcześnie jest o czymkolwiek przesądzać. Nie jesteś jedyny w tak ciężkiej sytuacji. Są ludzie z podobnymi problemami. Podźwignęli się i funkcjonują prawie normalnie. Ty też będziesz. Zobaczysz. Musisz tylko chcieć.
- Właśnie. A ja nie chcę. Już nie. Nie bez Marty. Jeśli możecie, zostawcie mnie. Chcę być sam… - ledwie hamował płacz.
Basia podniosła się z krzesła i wypakowała termos z obiadem.
- Tu masz ciepły jeszcze rosół i drugie danie…
- Zabierz to Basiu. Nie jestem głodny i na pewno tego nie zjem. Zmarnuje się. Nie przynoś mi nic, bo mnie wystarcza to co tu dają. Idźcie już, jestem zmęczony.
Wyszli od niego pełni żalu i obaw. Sądzili, że będzie psychicznie silniejszy, tymczasem on sprawiał wrażenie, jakby był w kompletnej, emocjonalnej rozsypce. Basia przetarła czerwone od płaczu oczy.
- Jestem zupełnie bezradna i nie mam pojęcia jak do niego dotrzeć tato. Zauważyłeś jak bardzo jest wychudzony? Obawiam się, że on w ogóle nic nie je. Jak tak dalej będzie, zamorzy się na śmierć. Myślę, że powinniśmy to zgłosić lekarzowi prowadzącemu. Może daliby mu jakieś kroplówki wzmacniające…?
- Ja też się tym martwię kochanie. Najlepiej załatwmy to od razu.
Następnego dnia zawitali na oddział teściowie Pawła. Gdy tylko ujrzał ich w drzwiach rozpłakał się jak dziecko. Teściowa podeszła do niego, usiadła na łóżku i przytuliła go mocno gładząc uspokajająco po plecach.
- Wypłacz się synku, – mówiła łagodnym szeptem – to czasem pomaga. Wiemy jak ci ciężko. My sami wciąż nie możemy uwierzyć, że jej już nie ma. Była naszym jasnym promyczkiem, który rozświetlał nam każdy dzień. My też nie możemy pogodzić się z jej odejściem. Tata robi wszystko, żeby ten drań dostał najwyższy wymiar kary. Stara się też o najwyższe możliwe odszkodowanie.
Paweł oderwał się od niej i smutno popatrzył teściowi w oczy.
- Co to da tato? Czy to zwróci mi Martę? Czy sprawi, że to wszystko okaże się koszmarnym snem?
- Nie chłopcze, ale sprawi, że sprawiedliwości stanie się zadość, chociaż dla mnie kara jaką poniesie ten człowiek nigdy nie będzie adekwatna do tego, co zrobił.
- Jak to się stało, że on w nas wjechał? W ogóle nie znam szczegółów tego wypadku. Był pijany?
- Nie był. Był natomiast zmęczony, bo jechał nie robiąc przerw od ponad trzydziestu godzin. Ponoć się śpieszył o ironio do żony, która miała lada dzień rodzić, wyobrażasz sobie? Zabił jedną ciężarną, by druga mogła urodzić. Zasnął za kierownicą. Najzwyczajniej zasnął i zabił naszą Martunię – Józefowi głos się załamał i ukrył w dłoniach twarz. Płakali wszyscy. Leśniakowa ponownie przytuliła Pawła.
- Pamiętaj synku, że nadal masz u nas swój kąt. Jak wydobrzejesz zabierzemy cię do nas. Zaopiekujemy się tobą. Jesteś dla nas jak rodzony syn i bardzo cię kochamy.
Paweł przetarł mokre policzki. Nie miał żadnych planów związanych z wyzdrowieniem, ale słowa teściowej uzmysłowiły mu, że kiedyś przecież będzie musiał opuścić szpital.
- Jestem wam bardzo wdzięczny, ale chyba nie mógłbym… Tam wszystko przypomina mi ją. Pościel nią pachnie i cały pokój. Nie mógłbym tego znieść. To ponad moje siły. Myślę, że będzie lepiej jak wrócę do taty, chociaż tam może być problem, bo to drugie piętro.
- Nic ci nie mówiliśmy, bo nie chcieliśmy cię obciążać złymi wieściami, - odezwał się Józef – ale myślę, że powinieneś o czymś wiedzieć. Jak pochowaliśmy Martę, to dwa dni później mieliśmy kolejny pogrzeb. Zmarł brat mojego ojca. Był już bardzo wiekowy, bo miał dziewięćdziesiąt trzy lata. Jednak wcześniej sporządził testament i mieszkanie, w którym żył przepisał na Martę. Ona oczywiście nie miała o tym pojęcia, ale my wiedzieliśmy o zapisie. Nie poznałeś tego wujka, bo od lat nie ruszał się z domu. Był już bardzo chory. Był też starym kawalerem. Nigdy się nie ożenił i nie miał żadnych spadkobierców poza nami. Marta była jego oczkiem w głowie. Kiedy się pobieraliście wiedzieliśmy, że marzycie o własnym mieszkaniu. Teraz, gdy Marty już nie ma chcemy przepisać to mieszkanie na ciebie. To wprawdzie tylko dwa pokoje z kuchnią, ale na parterze i myślę, że doskonale można je przystosować do twojej niepełnosprawności. Jak tylko wyjdziesz ze szpitala pojedziemy do notariusza i sporządzimy nowy akt notarialny. Będziesz miał swój własny kąt.
Tego było już Pawłowi za wiele. Rozpłakał się jak bóbr. Był bardzo wdzięczny teściom za tyle dobroci i wyrozumiałości. Dziękował im też wielokrotnie. Zapewniał, że pamięć o Marcie na zawsze zachowa w swoim sercu.
- Ona była dla mnie największą miłością, całym światem, powietrzem, którym oddychałem, moim największym szczęściem. Nie dane było nam się sobą nacieszyć i nacieszyć naszym dzieckiem. Już do końca życia będę się zastanawiał, czy miał urodzić się chłopiec, czy dziewczynka. Na samą myśl o tym serce pęka mi z żalu. Nie potrafię sobie z tym poradzić.
- Taka miłość rzadko się zdarza i na pewno nie będzie ci łatwo. Nasza córka kochała cię równie mocno. Wiemy, bo wielokrotnie nam o tym mówiła. Zasługujesz na wszystko co najlepsze za to, że tak mocno pokochałeś nasze dziecko. Wiemy, że będzie ci ciężko, ale musisz się pozbierać. Nie zamykaj się w sobie. Spróbuj znaleźć coś pozytywnego w położeniu, w jakim się znalazłeś. Pamiętaj, że nasz dom zawsze będzie twoim domem.
Jeszcze długo rozpamiętywali tę tragedię i polało się wiele łez. Po wyjściu Leśniaków Paweł poczuł się zmęczony, ale i nieco podbudowany. Zawsze miał z nimi dobre relacje i cieszył się, że nadal takie są.
Prosto ze szpitala Leśniakowie pojechali do ojca Pawła. Tam czekano już na nich, bo wcześniej Józef Leśniak uprzedził telefonicznie Steca o wizycie. Basia zrobiła im wszystkim kawy i podała ciasto.
- Wracamy właśnie od Pawła – zagaił Józef. – Nie jest w najlepszym nastroju, chociaż myślę, że poprawiliśmy mu go nieco. Jeszcze o tym nie wiecie, ale zaproponowaliśmy mu powrót do nas, kiedy wypiszą go ze szpitala. Niestety odmówił. Powiedział, że trudno byłoby mu znieść świadomość, że mieszka tam sam, bez Marty. Przeczuwaliśmy, że może tak zareagować, bo wciąż nie pogodził się z jej odejściem tak jak my wszyscy. Wiecie, że dwa dni po pogrzebie naszej córki mieliśmy drugi pogrzeb. Zmarł nasz wujek i zapisał w testamencie Marcie swoje mieszkanie. Marty już nie ma i chcemy przepisać lokal na Pawła. Mieści się na parterze, ale bez wątpienia będzie trzeba przeprowadzić w nim remont i przystosować go dla człowieka niepełnosprawnego. Dopóki on jest w szpitalu moglibyśmy już zacząć coś robić. Bardzo chcemy, żeby po wyjściu mógł pojechać do własnego domu. W związku z tym chciałem was zapytać, czy zgodzilibyście się partycypować w kosztach. Sami tego nie udźwigniemy, ale we czwórkę nie powinno być aż tak źle. Co wy na to?
Karol Stec był bardzo poruszony tą informacją. Mocno uścisnął dłoń Leśniaka.
- To wspaniałe nowiny i naprawdę jesteśmy wam bardzo, bardzo wdzięczni. Oczywiście podzielimy koszty na pół. To co będziemy mogli zrobić sami, to zrobimy, a bardziej skomplikowane prace zlecimy fachowcom. Muszę przyznać, że bardzo mi ulżyło. Tutaj nie miałby możliwości nawet wyjść z domu, bo kto by go znosił z drugiego piętra.
- W takim razie załatwione. Jeśli chcecie możemy jutro do południa podjechać i obejrzycie mieszkanie. Jak dobrze pójdzie wymierzymy wszystko i zadecydujemy, co trzeba będzie kupić. W soboty czynne są sklepy i wstępnie można będzie rozejrzeć się za materiałami. Trzeba zrobić wszystko, żeby chłopak miał godne warunki do funkcjonowania.
Józef Leśniak był bardzo przedsiębiorczym człowiekiem i bardzo nie lubił tracić czasu. Był też człowiekiem honoru i lubił dotrzymywać raz danego słowa. Następnego dnia rano podjechał pożyczonym od sąsiada samochodem pod blok Steców. Nie wchodził na górę, a jedynie dał znać, że już jest naciskając domofon. Po dziesięciu minutach pojawił się Karol z Basią. Oboje byli bardzo podekscytowani i ciekawi mieszkania. Kilka przecznic dalej Leśniak zatrzymał się pod dwupiętrowym domem pamiętającym pewnie czasy wczesnego Gierka.
- To tutaj. Te dwa okna z lewej strony należą do mieszkania wujka. Chodźmy i obejrzyjmy jak to wygląda w środku - Józef wyciągnął z kieszeni pęk kluczy i wybrał ten właściwy. Zamek lekko zazgrzytał i po chwili wchodzili już do przedpokoju. - Myślałem, że jest mniejszy, ale chyba nie jest najgorzej, prawda? Paweł na pewno bez trudu przejedzie tędy wózkiem. Bez wątpienia trzeba będzie zlikwidować progi. Kupimy też nowe drzwi. Te mają osiemdziesiąt centymetrów szerokości. Za mało na wózek. Muszą być co najmniej na metr. Zapisujesz Basiu?
- Tak. Nie chcę, żeby coś nam umknęło.
- Wymieniłbym też podłogi. Te nie są w najlepszym stanie. Zainwestowałbym w dobrej jakości panele. One lepiej się sprawdzą. Poza tym sam mógłbym je położyć, bo u siebie też kładłem. Z tych starych gratów chyba nic się Pawłowi nie przyda. Umówimy się Karol na przyszły tydzień i uprzątniemy to wszystko. Zobaczmy kuchnię.
- Całkiem spora – Basia rozglądała się ciekawie. – Myślę, że kupimy tylko szafki stojące, żeby mógł do nich sięgnąć. – Sprawdziła lodówkę i piec kuchenny stwierdzając z zadowoleniem, że są stosunkowo nowe i działają. – To zostaje. Lodówka nadal mrozi a piecyk jest sprawny. - Stec już oglądał pokoje.
- Z jednego zrobimy mu wygodny salonik, a drugi posłuży za sypialnię. Jestem ciekawy łazienki.
Niestety w niej musieli zmienić niemal wszystko. Pomieszczenie posiadało wysłużoną wannę i do wymiany zarówno muszlę klozetową jak i umywalkę.
- Wszędzie trzeba będzie zamontować uchwyty, żeby miał się na czym wesprzeć. Zamiast wanny wymurujemy brodzik, a raczej coś w tym stylu tak, żeby mógł wjechać pod prysznic wózkiem. Kafle na ścianach można zostawić, bo nie wyglądają źle, ale podłogowe do wymiany.
- Obejrzałam okna i uważam, że nie trzeba ich wymieniać. Całe szczęście, bo to byłby spory wydatek. To chyba mamy już wszystko – Basia zamknęła notes z zapiskami.
- Chyba tak – potwierdził Leśniak. – W kuchni też położymy kafelki na podłodze. Tu nie może być mowy o żadnym gumolicie. Jeśli macie jeszcze czas, chciałbym was zabrać do sklepu. Zrobilibyśmy taki mały rekonesans. Umawiamy się, że na razie ja będę za wszystko płacił i będę brał faktury. Po każdym zakupie podzielimy wszystko na pół i rozliczymy się, zgoda?
- Jak najbardziej zgoda – potwierdził Stec. – W takim razie ruszajmy.
Sklep był ogromny i było w nim wszystko, czego potrzebowali. Leśniak nie zasypiał gruszek w popiele.
- Myślę kochani, że już dzisiaj spokojnie możemy kupić większość towaru. Nie ma na co czekać. Ja zadzwonię zaraz do sąsiada, który ma samochód dostawczy. Na pewno pomoże przewieźć te wszystkie rzeczy. To potrwa tylko chwilę – mówiąc to już wybierał numer do człowieka, który zawiadomił go o wypadku młodych.
- Witaj Janusz. Mam ogromną prośbę – tu wyłuszczył mu w czym rzecz. – Myślę, że nie zajmie nam to więcej niż półtorej godziny. Jeśli możesz i masz czas, to podjedź, będziemy ci bardzo zobowiązani.
- Nie ma sprawy Józek. Bardzo nam żal Pawła i pomożemy. Ja chętnie deklaruję się do remontu. W takim razie widzimy się za powiedzmy dwie godzinki. Do zobaczenia.
Leśniak rozłączył się i uśmiechnął do obojga Steców.
- Jest lepiej niż dobrze moi drodzy. Weźmiemy dwa wielkie wózki i spróbujemy wybrać jak najwięcej.
Zaczęli od wyboru kafelek. Basia skrupulatnie podawała ilość zapisanych metrów kwadratowych. Wybrali ładne i całkiem niedrogie płytki zarówno do kuchni jak i do łazienki dorzucając do nich kilka worków kleju i fug. Podobnie było z panelami. Tu udało się kupić panele dobrej jakości oferowane w promocji. Ogromny wybór drzwi nie ułatwiał zadania, a większość z nich miała standardowe rozmiary. Jednak natknęli się i na te o szerokości metra. Podjechali do kasy, gdzie Leśniak zapłacił za wszystko kartą. Zostawili Karola przy zakupach i wrócili z powrotem do sklepu. Trzeba było jeszcze kupić umywalkę, muszlę klozetową wraz z sedesem i armaturę. Po zapłaceniu wyjechali ostrożnie ze wszystkim przed sklep i czekali na Janusza. On zgodnie z umową podjechał o czasie i pomógł wszystko zapakować. Wraz z nim miał jechać Stec, a Basia z Leśniakiem. Jechali jako pierwsi wskazując tym samym drogę Januszowi. Już na miejscu upchnęli rzeczy w jednym pokoju. Podliczyli wszystkie faktury, a Basia obiecała, że prześle ich część do zapłaty na konto Leśniaka.
Ten dzień wszyscy uznali za bardzo pożyteczny i udany. W następnym tygodniu czekało ich sporo pracy.
W niedzielny poranek Basia ponownie pojawiła się na szpitalnym korytarzu. Nie miała złych przeczuć. Wręcz przeciwnie. Wczorajszy dzień nastroił ją bardzo optymistycznie. Miała zamiar podzielić się dobrymi nowinami z bratem i kolejny raz upewnić go, że wszystko będzie dobrze. Zanim jednak dotarła do sali została zatrzymana przez jedną z pielęgniarek.
- Ja bardzo przepraszam, pani jest siostrą pana Steca, tak?
- Zgadza się – odpowiedziała Basia trochę zaniepokojona. – Stało się coś?
- Niestety. Wczoraj rano moja zmienniczka weszła do niego, bo chciała mu pomóc umyć się i przy okazji zmienić mu pościel na świeżą. Zastała go zalanego krwią. Od razu wszczęła alarm. On targnął się na swoje życie. Pociął sobie nadgarstki. Do tej pory nie dowiedziałyśmy się, co skłoniło go do tego dramatycznego kroku. Od razu wylądował na operacyjnej, gdzie pozszywano mu rany i przetoczono sporo krwi. Jest już przytomny, ale uparcie milczy. Ordynator zadecydował, że potrzebny mu psychiatra. Zawsze go wzywamy, gdy mają miejsce próby samobójcze. Jest mi naprawdę przykro, bo wydawało się, że powoli wraca do życia, a tu taka bolesna niespodzianka… Chciałam panią uprzedzić o tym incydencie, żeby nie była pani zaskoczona, jak do niego wejdzie.
Basia była w ciężkim szoku. W życiu nie spodziewałaby się, że Paweł posunie się do tak drastycznego kroku. Sądziła, że po wizycie Leśniaków rzeczywiście poczuł się psychicznie lepiej. Zgadzał się z tym, co postanowili, a co najważniejsze otrzymał od nich ogromne wsparcie. Co się takiego stało, że nagle zmienił zdanie?
Cicho otworzyła drzwi do jego pokoju. Leżał z oczami utkwionym w sufit, blady jak on, z rękami zabandażowanymi na wysokości nadgarstków. Wyglądał bardzo mizernie. Ścisnęło jej się serce. Przysiadła na stojącym obok łóżka krześle i pogładziła jego dłoń.
- Witaj Paweł – powiedziała cicho. Nie zareagował. Nadal uparcie wpatrywał się w biel sufitu. – Proszę cię spójrz na mnie. – Odwrócił w jej kierunku twarz, ale jego spojrzenie nie wyrażało nic prócz wielkiego bólu i głębokiej rozpaczy. Basię pod wpływem tego spojrzenia przeszedł dreszcz. – Dlaczego to zrobiłeś Paweł? Czy jeszcze mało nieszczęścia dotknęło naszą rodzinę? Czy mało wylaliśmy łez po stracie Marty i dziecka? My też ją kochaliśmy i jej śmierć także była dla nas ciosem. Jak moglibyśmy przeżyć kolejną? Twoją? Ojciec jest już u kresu wytrzymałości. Gryzie się tym co się stało. Nawet nic mu nie będę mówić, do czego się posunąłeś, bo nie wiem jak na taką wiadomość zareagowałoby jego biedne serce. A ja? Myślisz, że jestem z kamienia? – rozpłakała się głośno. – Jak mam do ciebie dotrzeć, co powiedzieć i zrobić, byś wreszcie zrozumiał, że jesteś nam wszystkim potrzebny?
Po twarzy Pawła toczyły się łzy.
- Nic nie rozumiesz – wyszeptał. – To wszystko przez ten sen. Znowu o niej śniłem. Siedziała na łące w białej sukience i w wianku z soczyście żółtych mleczy na głowie. Słońce oświetlało jej sylwetkę tak, że wydawała mi się taka nierealna, jakaś uduchowiona jak święta. Kiwała do mnie ręką przywołując mnie do siebie. I nagle zauważyłem na jej kolanach małą dziewczynkę ubraną na biało podobnie jak Marta i z wiankiem na głowie. Zrozumiałem, że to nasze dziecko, nasza kochana córeczka. Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo zapragnąłem z nimi być. Jak bardzo chciałem przytulić je obie. To było silniejsze od chęci życia. Zrozumiałem wtedy, że nic i nikt nie jest w stanie ukoić we mnie tej ogromnej pustki i tęsknoty za nimi. Ich sylwetki zaczęły się rozmywać w promieniach słońca. Wyraźnie widziałem jak machają do mnie, a mała przesyła mi całusy. To było nie do zniesienia. Obudziłem się i postanowiłem skończyć ze sobą.
Zamilkł i przez dłuższą chwilę panowała między nimi trudna do zniesienia cisza. Wreszcie przerwała ją Basia.
- Nawet w połowie nie wyobrażam sobie tego strasznego bólu po ich stracie, który odczuwasz. Nie będę się wymądrzać i twierdzić, że wiem, co czujesz. Z pewnością mogę jedynie powiedzieć to, że twoja śmierć pozostawiła by w nas podobną rozpacz i ból. Obiecaj mi, że nigdy już nie będziesz próbował odebrać sobie życia, bo kolejna próba zabije też nas. Masz wokół siebie naprawdę życzliwych ci ludzi. Ludzi, którzy cię kochają i zrobią wszystko, byś mógł w miarę normalnie funkcjonować. Wczoraj obejrzeliśmy twoje mieszkanie. Byliśmy w sklepie i kupiliśmy wszystkie, niezbędne rzeczy, żebyś mógł się w nim swobodnie poruszać. W przyszłym tygodniu tata i pan Leśniak ruszają z kopyta z remontem, żebyś miał dokąd wrócić. Czy tak chcesz się im odwdzięczyć za to dobro i miłość podcinając sobie żyły? Chcę, żebyś mi przysiągł na pamięć Marty i waszego nienarodzonego dziecka, że nigdy już nie podejmiesz próby odebrania sobie życia.
- Tak będzie – odpowiedział drżącym od płaczu głosem. – Przysięgam.
Basia odetchnęła z ulgą.
ROZDZIAŁ 3
Prace w mieszkaniu Pawła nabierały tempa. Józef skrzyknął kilku swoich dobrych sąsiadów i wraz z Karolem oczyścili lokal ze starych mebli. Pozrywali podłogi i zdrapali wypłowiałą, brudną farbę ze ścian i sufitów. Basia dzieliła czas między szpitalem i remontowanym mieszkaniem starając się przynajmniej uprzątać bałagan. Na ścianach wkrótce położono gładzie i pomalowano je na ładne, pastelowe kolory. Najszybciej poszło z podłogami, bo Józef miał sporą wprawę, a i jego koledzy radzili sobie świetnie. Najwięcej pracy mieli w łazience, bo zamiast typowego brodzika powstawał taki z jedną ścianką wyłożoną luksferami i zamykającymi całość szklanymi drzwiami, które można było otworzyć na całą szerokość. Dzięki temu wózek inwalidzki mógł swobodnie tutaj wjechać. Wokół zamontowano niezbędne uchwyty. Podobne umieszczono przy muszli klozetowej i umywalce. Wszystko urządzono tak, by Paweł miał jak najswobodniejszy dostęp do każdej rzeczy. Na koniec zostawili sobie kuchnię. Ojcowie uzgodnili, że powinna być zrobiona na wymiar i dostosowana do wysokości siedzącego na wózku mężczyzny. Trochę musieli poczekać, ale po trzech tygodniach przywieziono ładne jasnożółte szafki i ustawiono je zgodnie z projektem. Mieszkanko powoli stawało się bardzo przytulne. Leśniak któregoś dnia przywiózł wygodną kanapę, która wcześniej stała w pokoju Marty i Pawła. Była nowa i szkoda było wydawać pieniądze na kolejną zwłaszcza, że stanowiła komplet z dwoma klubowymi fotelikami i stolikiem kawowym. Sporo czasu poświęcili na szukanie odpowiedniego łóżka. Nie mogło być zbyt miękkie. Musiało być takie, żeby Paweł mógł w miarę sprawnie do niego wchodzić i z niego wychodzić.
Basia z pietyzmem dopieszczała to gniazdko. Z własnej już inicjatywy zainwestowała w pionowe, pasujące kolorystycznie do ścian rolety i dwie spore donice z dracenami, by ocieplić nieco salonik. W sypialni stanęło wreszcie wybrane przez rodzinę łóżko i nocna szafka, a nad głową w zasięgu ręki zawieszono kinkiet. Znalazły tu też miejsce dwie niewielkie komódki z szufladami, do których Paweł miał swobodny dostęp. Basia postarała się nawet o wózek z cienkimi, lekkimi kołami, którym można się było poruszać po mieszkaniu. Ze szpitala miał Paweł dostać solidniejszy do wyjazdów w teren.
Tymczasem Paweł trochę wbrew sobie zaczynał zdrowieć. Żebra się zrosły i nie odczuwał już tego bolesnego ucisku podczas oddychania. Stopniowo zaczęto go rehabilitować, chociaż nie była to rehabilitacja w pełnym tego słowa znaczeniu. Nogi były kompletnie bezwładne i ograniczono się tutaj jedynie do masaży, żeby wzmocnić mięśnie i niejako zapobiec ich wiotczeniu. Więcej uwagi poświęcono tułowiu, barkom i rękom. Szczególnie te ostatnie musiały być silne, żeby móc popychać kółka inwalidzkiego wózka. Kiedy Paweł po raz pierwszy usiadł na nim uświadomił sobie, że od teraz będzie postrzegał świat z wysokości swojego pasa. Był dość wysoki, bo miał sto dziewięćdziesiąt centymetrów wzrostu. Przez niedowład nóg skrócił się o połowę. Z dawnego, umięśnionego i wysportowanego chłopaka nie pozostał nawet ślad. Wychudzony był bardzo. Nadal uważał, że jedzenie wcale nie jest mu do życia potrzebne. Podawanie mu kroplówek wzmacniających organizm stało się koniecznością. Generalnie do terapii podchodził dość biernie. Skoro nie było już nadziei na to, że będzie kiedyś chodził, cały zestaw ćwiczeń wydawał mu się bezsensowny i w ogóle się nie wysilał. Odłączono go też od cewnika. Sam o to poprosił, bo czuł wyraźne parcie i na pęcherz i na kiszkę stolcową. Gdy któregoś ranka obudził się z potężnym wzwodem wiedział już, że z tymi sprawami ma wszystko w porządku.
Kilka razy odwiedził go psychiatra, ale od razu zapowiedział mu, że traci po prostu czas.
- Niech mnie pan zostawi w spokoju. Ta próba samobójcza była jednorazowym incydentem i na pewno drugiego razu nie będzie. Chyba nie oczekuje pan ode mnie, że będę się panu zwierzał z uczuć, których sam do końca nie rozumiem. To tylko i wyłącznie moja sprawa, a ta sala to nie konfesjonał.
- Byłoby panu lżej, gdyby pan to z siebie wyrzucił – namawiał go lekarz, ale Paweł kiwał tylko przecząco głową.
- Nie ma pan pojęcia przez co przeszedłem i nigdy w życiu pan tego nie zrozumie chyba, że doświadczy pan tego samego. Zapewniam pana, że wiedza, którą pan posiada nie jest w stanie pomóc mi w niczym, bo to ja sam muszę się z tym zmierzyć i uporać lub nie. Szkoda pańskiego cennego czasu.
Lekarz od momentu tej rozmowy przychodził jeszcze, ale Paweł był nieugięty. Po prostu zamknął się w sobie i nie powiedział już nic więcej.
- On chce walczyć z tym sam, – psychiatra rozkładał bezradnie ręce opowiadając przebieg rozmowy z pacjentem ordynatorowi – a ja nie mogę i nawet nie chcę w to ingerować. Jest niezwykle uparty i powiedział mi tylko tyle, ile zechciał. Zapewnił mnie jednak, że już nie targnie się na swoje życie, a ja mu wierzę.
Jego pobyt w szpitalu dobiegał końca. Lekarze zrobili wszystko, by wyleczyć jego ciało. Rany na duszy miały zabliźniać się jeszcze bardzo długo. Przydzielono mu solidny wózek i nauczono, jak ma się nim przemieszczać. W dniu wypisu przyjechali po niego teściowie. Pomogli mu się ubrać i zabrawszy torbę z jego rzeczami wyjechali na parking. Leśniak podjechał z Pawłem do drzwi i otworzył je na całą szerokość.
- Spróbujesz sam, czy ci pomóc? – zapytał.
- Powinienem dać radę – zgrabnie przemieścił się na siedzenie i za pomocą rąk przeniósł do środka nogi. – Nie było tak źle – wysapał. Zapiął pas. Józef zamknął drzwi i usiadł na miejscu kierowcy.
- Mam do was prośbę – powiedział cicho Paweł. – Chciałbym, żebyście najpierw zawieźli mnie do Marty. Chcę wiedzieć, gdzie jest pochowana.
- Oczywiście synku, że zawieziemy cię tam. Przeczuwaliśmy, że będziesz chciał najpierw jechać na cmentarz i tak powiedzieliśmy twojemu tacie i Basi. Oni czekają już w twoim mieszkaniu. Jedźmy zatem.
Przy cmentarzu teściowa kupiła bukiet czerwonych róż i dwa duże znicze. Wolno pojechali główną aleją skręcając przy kaplicy w jedną z mniejszych. W końcu zatrzymali się.
- To tutaj. Łatwo trafić, prawda? Zapalę znicze i wstawię kwiaty do wody – kiedy to zrobiła powiedział, że chce na chwilę zostać sam. Uszanowali to i odeszli w stronę kaplicy.
- Strasznie mi go żal – szepnęła Leśniakowa do męża. – Wydaje się taki potwornie samotny i opuszczony. Taka kupka nieszczęścia. Myślę Józek, że on długo się z tego nie otrząśnie. Nasza Martunia miała ogromne szczęście, bo pokochał ją wspaniały, dobry i wrażliwy mężczyzna. To takie niesprawiedliwe – rozpłakała się. Mąż przytulił ją do swojego boku. – To przez to głębokie uczucie jeszcze długo nie będzie się mógł oswoić z jej odejściem.
Paweł siedział jak skamieniały wpatrując się w napis na nagrobku. Nawet nie czuł, że po jego policzkach płyną potoki łez.
- Tak strasznie mi ciebie brakuje – wyszeptał. – Tak strasznie za tobą tęsknię. To tak bardzo boli, a najbardziej świadomość, że nigdy cię już nie zobaczę, nie przytulę twarzy do twojego ciążowego brzuszka, nie ucałuję twoich słodkich ust i nie będę mógł spojrzeć w twoje błękitne oczy. Najpiękniejsze i najłagodniejsze oczy na świecie. We śnie widziałem cię z naszą córeczką. To byłaby córeczka, prawda? Była taka do ciebie podobna. Słodkie maleństwo. Odeszłaś, a ja bez ciebie jestem nikim, nie chcę żyć, ale obiecałem Basi, że już więcej nie będę próbował do ciebie dołączyć, choć pokusa jest ogromna tak jak ta bolesna tęsknota za tobą. Kocham cię i zawsze będę cię kochał. Spoczywaj w spokoju moje szczęście. Obie spoczywajcie w spokoju – jego klatką piersiową wstrząsnął głośny szloch. Już nie potrafił utrzymać emocji na wodzy. Ten straszny żal za utraconą, najukochańszą osobą rozdzierał mu serce.
Leśniakowie widzieli z daleka jak trzęsą mu się ramiona, jak kurczy się w sobie usiłując powstrzymać ten spazmatyczny płacz. Podeszli do niego. Józef oparł dłonie na jego ramionach. Sam miał oczy pełne łez.
- Pożegnaj się synku. Musimy jechać – powiedział łagodnie.
Paweł nerwowo wytarł dłońmi mokre policzki.
- Tak…, tak…, jedźmy.
Czekano już na niego. Zawsze niezawodna Basia i tata. Oboje byli bardzo wzruszeni. Basia zaraz zakrzątnęła się w kuchni szykując obiad. Józef oprowadzał Pawła po mieszkaniu.
- Jak widzisz, nie jest zbyt duże, ale postaraliśmy się, żebyś miał tu wygodny dostęp do wszystkiego. Wybraliśmy dość wysokie łóżko, żebyś mógł bez problemu przesiadać się na nie z wózka. W komódkach masz wszystkie swoje rzeczy. Basia poukładała je bardzo starannie. Zresztą sama ci wszystko objaśni. W saloniku stanęła kanapa, którą kupiliście z Martą. Trochę musieliśmy się ograniczać z wydatkami, dlatego nie kupowaliśmy nowej. Mam nadzieję, że nie jesteś zły, że przywieźliśmy tutaj wasz komplet?
- Nie…, oczywiście, że nie… Jestem wam bardzo wdzięczny, bo dzięki wam mam własny kąt. To dla mnie bardzo ważne, bo nie chciałbym być dla żadnego z was ciężarem. Po prostu muszę się nauczyć radzić sobie samodzielnie, bez pomocy.
- Doskonale to rozumiemy synku. Pokażę ci teraz łazienkę – Józef otworzył na całą szerokość drzwi do niej. – Spójrz, wszystko jest tu przystosowane do ciebie. Wszędzie są niezbędne uchwyty, a do brodzika będziesz mógł wjechać na wózku. Basia załatwiła ci taki lekki wózek, nazwałbym go, domowy. Lepiej sprawdza się w mieszkaniu niż ten, na którym teraz siedzisz. No i wreszcie kuchnia. Nie zawieszaliśmy szafek, bo nie wstałbyś do nich. W tych stojących masz całkiem sporo miejsca i łatwiej będzie ci sięgać. To właściwie by było na tyle. Jeszcze tylko powiem, że jutro na dziesiątą jesteśmy umówieni u notariusza. Podpiszemy akt. Przyjadę po ciebie z pół godziny wcześniej. Na pewno zdążymy, bo to niedaleko.
Paweł był poruszony i naprawdę docenił ogrom pracy, który jego teściowie i tata z Basią włożyli w remont tego mieszkania. Musiał kosztować majątek.
- Chyba nigdy nie zdołam wam się odwdzięczyć za to wszystko. Gdybym tylko miał takie możliwości, zwrócił bym wam co do grosza. Mam u was ogromny dług. Może kiedyś odłożę na tyle, żeby to zrobić.
- Tym się w ogóle nie przejmuj. Zrobiliśmy to wspólnie dzieląc się kosztami. Nie było tak źle. Najważniejsze, żeby tobie było wygodnie i żebyś dobrze się tu czuł.
Z kuchni wyszła Basia niosąc wazę z pachnącym rosołem.
- Siadajcie. Obiad gotowy.
Paweł przesiadł się na lekki wózek i podjechał do stołu. Jego wysokość była w sam raz. Pociągnął z przyjemnością nosem chłonąc aromat bulionu. Chyba po raz pierwszy od czasu wypadku poczuł głód. Basia nalała mu solidny talerz oprószając makaron posiekaną drobno pietruszką, tak jak lubił. Wszyscy z chęcią zabrali się do jedzenia.
Przy drugim daniu Basia powiedziała mu, że złożyła dokumenty w ZUS-ie wraz z wnioskiem o przyznanie renty wypisanym przez ordynatora oddziału, na którym leżał.
- Lada dzień spodziewam się wezwania na komisję. Pan Józef był tak uprzejmy, że zgodził się nas tam zawieźć. Ja wzięłam dwa tygodnie urlopu. Jeśli ci to nie przeszkadza, będę nocować tu przez ten czas, jeśli wolisz być sam, będę przyjeżdżać. Wolałabym zostać. Jest jeszcze kilka spraw, które chciałbym z tobą omówić a przede wszystkim objaśnić, co gdzie jest, żebyś nie musiał szukać.
- Oczywiście Basiu, zostań. Ja nie mam nic przeciwko temu.
Po deserze goście zaczęli się żegnać. Karol uściskał mocno syna i choć ten chciał, żeby ojciec został jeszcze, senior musiał odmówić.
- Muszę się przygotować do pracy. Mam nocny dyżur.
- Nadal trzymasz się tej roboty? Powinieneś już odpocząć.
- Kiedyś odpocznę synku, ale jeszcze nie teraz. Emerytura niezbyt wysoka i zawsze te parę groszy więcej się przyda. Na zdrowie nie narzekam, a i robota nie ciężka. Wkrótce się zobaczymy. Do widzenia dzieci – pożegnał się. To samo zrobili Leśniakowie. Rodzeństwo zostało samo. Basia uprzątnęła ze stołu i usiadła na kanapie. Paweł również przeniósł się na nią.
- Nie jesteś zmęczony? Może chciałbyś się położyć?
- Nie Basiu. Już dość się należałem. Chętnie z tobą posiedzę. Muszę przetrawić ten pyszny obiad. Naprawdę się postarałaś. Dawno nie czułem głodu, a dzisiaj te boskie zapachy niemal spowodowały mi w żołądku rewolucję.
- Powinieneś zadbać o siebie. Bardzo wychudłeś. Zawsze byłeś szczupły, ale teraz bardziej przypominasz kościotrupa niż żywego człowieka. Bardzo się postaram, żebyś chociaż trochę przytył. To, że tu będę znacznie ułatwi nam załatwianie spraw. Myślę, że rentę dostaniesz bez problemu, ale jak zdążyłam się zorientować, nie będzie to renta inwalidzka, bo pracowałeś zaledwie kilka miesięcy i nie byłoby z czego jej naliczyć. Prawdopodobnie przyznają ci rentę socjalną, bo ta nie zależy od wysokości wpłacanych przez pracodawcę składek. No i nie będzie wysoka. Raczej powiedziałabym, że to takie socjalne minimum. Ciężko będzie ci za to przeżyć. My oczywiście pomożemy, ale kiedy już wydobrzejesz do końca i okrzepniesz, może pomyślisz o otwarciu jakiegoś małego serwisu komputerowego. Znasz się na tym i w ten sposób mógłbyś sobie dorabiać.
- To melodia przyszłości Basiu. Na razie załatwmy najbardziej pilne sprawy, a potem pomyślę.
Rozmawiali do późna. Było już dobrze po dwudziestej trzeciej, kiedy Paweł uznał, że powinni iść spać.
- Ja chciałbym skorzystać jeszcze z łazienki i wziąć prysznic. Muszę się pozbyć tego szpitalnego zapachu.
Basia wprowadziła jego wózek do pomieszczenia i objaśniła - w brodziku stoi taki fikuśny taboret. Ma przykręcone do podłogi nogi, żeby był stabilny. Wjedziesz wózkiem do środka i przesiądziesz się na niego. Wózek wypchnij tak, żeby po kąpieli móc do niego dosięgnąć. Szkoda, żeby się zmoczył. Tam na półeczce masz ręczniki, żel do kąpieli, gąbkę i szczotkę. Na pewno sięgniesz. Na pralce położyłam piżamę i szlafrok. Gdybyś nie mógł sobie poradzić, po prostu mnie zawołaj – wyszła z łazienki, a on zgodnie z jej instrukcją przesiadł się na taboret. Z przyjemnością poczuł pierwsze ciepłe strugi wody na swoim ciele. Myjąc je gąbką musiał przyznać Basi rację. Było kompletnie wychudzone.
Kąpiel nie okazała się czymś bardzo skomplikowanym. Doskonale sobie poradził. Ubrany w piżamę i otulony szlafrokiem wjechał do saloniku. Uśmiechnął się do siostry.
- Tego mi było trzeba. Wspaniale wszystko urządziliście. Nie miałem żadnego problemu.
- W takim razie zmykaj do sypialni. Ja też skorzystam z prysznica i zaraz się kładę. Zmęczył mnie ten dzień. Dobranoc braciszku.
Łóżko okazało się niezwykle wygodne. Zsunął się z wózka wprost pod chłodną kołdrę i przytulił twarz do poduszki. Teraz jeszcze bardziej nasiliła się tęsknota za Martą. Jak tylko się pobrali, zasypiali wtuleni w siebie jak dwa małe kocięta. Paweł objął rękami poduszkę i rojąc o zmarłej żonie niemal natychmiast zasnął.
Nad ranem wyrwał Basię ze snu przeraźliwy krzyk. Wystraszona zerwała się na równe nogi i pobiegła do pokoju brata. Oddychał ciężko, jakby przebiegł maraton. Czoło miał usiane kropelkami potu. Przysiadła na skraju łóżka i przytuliła go mocno do siebie.
- Ciii, już wszystko dobrze. To tylko zły sen. Spokojnie… Oddychaj… - podała mu stojącą na szafce szklankę wody. Wypił ją łapczywie wciąż nie mogąc się uspokoić.
- Znowu mi się śniła. Siedziała tak jak ty na krawędzi łóżka i szeptała coś do mnie, ale nie mogłem rozróżnić słów. Wyraźnie czułem ziołowy zapach jej szamponu do włosów. Próbowałem pogładzić ją po głowie, ale nie mogłem unieść ręki. Tak bardzo pragnąłem ją przytulić… Była tak blisko, a jednocześnie tak daleko… - zaszkliły mu się oczy. – Czy to już zawsze tak będzie…? Te sny mnie kompletnie wyczerpują, pozbawiają sił… To nie do zniesienia – w jego głosie było tyle skargi i żalu, że Basię przeszedł dreszcz.
- Mam nadzieję, że nie, że sny kiedyś się skończą. To nadal tkwi w tobie, bo jest świeże, a ty sam bezwiednie przywołujesz to wszystko z pamięci. Wierzę jednak, że nadejdzie taki czas, że osiągniesz spokój, że wreszcie wypłaczesz tak do końca swój ból i choć wiem, że nigdy o niej nie zapomnisz, to przynajmniej będziesz mógł pogodzić się z myślą, że jej już nie ma, a teraz spróbuj zasnąć. Jest jeszcze bardzo wcześnie. Nawet nie zaczęło świtać, bo jest czwarta rano – okryła go troskliwie kołdrą i wyszła cicho z pokoju.
O siódmej wstała i uprzątnąwszy pościel poszła nastawić expres. Paweł pewnie będzie rozbity po dzisiejszej nocy i mocna kawa na pewno się przyda. Ugotowała dwa jajka na miękko, bo takie lubił najbardziej i upiekła kilka tostów.
Paweł otworzył drzwi od sypialni kilka minut po ósmej. Wjechał do łazienki i spojrzał w lustro. Jego twarz wyglądała na zmęczoną. Sięgnął po maszynkę i ogolił zarost. Zaraz wyglądał lepiej. Przeczesał palcami kruczoczarną czuprynę poprzetykaną gdzieniegdzie srebrnymi nitkami. Dokończył toaletę i ruszył do kuchni zanęcony aromatem świeżo zaparzonej kawy. Przywitał się z siostrą przepraszając ją jednocześnie za tę wczesną pobudkę.
- Nie przepraszaj, bo nie masz za co. Ugotowałam ci jajka na miękko i tosty. Mam nadzieję, że jesteś głodny.
Był głodny. Śniadanie pochłonął w oka mgnieniu, na co Basia patrzyła z prawdziwą przyjemnością sama delektując się wyłącznie kawą. Nigdy nie jadała śniadań. Głód dopadał ją zawsze koło południa i wtedy serwowała sobie porządny lunch. Paweł często dziwił się jak wiele potrafi zjeść na jedno posiedzenie. Zawsze była drobnej kości tak jak mama i nigdy nie tyła.
Siedzieli jeszcze chwilę w kuchni dopijając kawę, gdy Basia zagaiła.
- Wiesz…, przeglądając kiedyś strony internetowe natknęłam się na jedną należącą do fundacji „Ami”. Zaciekawiła mnie, bo okazało się, że ta fundacja zajmuje się szkoleniem psów dla osób niepełnosprawnych. Poczytałam trochę na ten temat i wiem, że szkolą też dla paraplegików mających porażenie kończyn dolnych a nie tylko rąk. Pomyślałam, że być może przydałby ci się taki towarzysz. Na pewno wyręczyłby cię przynosząc różne rzeczy. Takie psy są bardzo mądre. Tam akurat szkolą przeważnie labradory, bo ponoć one najbardziej się do tego nadają. Problemem byłaby tu cena za takie szkolenie. Jest bardzo wysoka, ale ja już mam nawet pomysł jak zdobyć te pieniądze. Co ty na to? Chciałbyś mieć takiego psa? Byłbyś dobrym panem, bo przecież kochasz zwierzęta.
- Hmm…, sam nie wiem. Musiałbym co najmniej ze trzy razy wychodzić z nim w ciągu dnia…
- No właśnie. I o to chodzi. Chodzi o to, że to nie ty byś go wyprowadzał, ale on ciebie. Oczywiście najpierw musiałabym zebrać i wysłać do nich całą dokumentację medyczną, na podstawie której mogliby cię zakwalifikować, do takiego programu, a to trochę potrwa, bo pies musi być szkolony pod twoim kontem, tzn. jego umiejętności muszą być dostosowane do twojej niepełnosprawności. Zgódź się. Jestem pewna, że wynikną dla ciebie same pozytywne rzeczy z posiadania takiego psa.
- No dobrze…, zgadzam się. Ty to masz dar przekonywania. A teraz wypadałoby się ubrać, bo za chwilę przyjedzie tata Leśniak.
ROZDZIAŁ 4
Po załatwieniu najważniejszych formalności Basia wreszcie trochę odetchnęła i Paweł chyba też. Sprawdziły się jej słowa dotyczące renty. Na komisji przebadano go, ale sytuacja była zupełnie oczywista tak jak diagnozy specjalistów. Przyznano mu rentę socjalną. Niewiele tego było, właściwie tylko tyle, żeby nie umrzeć z głodu. Niecałe siedemset złotych. Trochę się martwił, bo wiedział, że po opłaceniu mieszkania i mediów niedużo mu zostanie, żeby przetrwać. Basia widziała to bardziej optymistycznie. Nie miała wątpliwości, że pomoc finansowa zarówno jej jak i ojca będzie wręcz niezbędna i nie robiła z tego problemu. To Paweł miał największe opory przed przyjęciem takiego wsparcia, bo doskonale wiedział, że na razie nie będzie w stanie zwrócić im choć części zainwestowanych w niego pieniędzy.
Basia dbała o niego. Rano szykowała smaczne śniadania, po których wyciągała go na spacery. Często zachodzili na cmentarz. Pawła ciągnęło tam. Tylko w tym miejscu jego rozedrgane serce spowalniało i wyciszało się. Basia doskonale to rozumiała i zmodyfikowała nieco plan spacerów. Najpierw więc był cmentarz, a potem pobliski park. Wciąż jednak pamiętała o psie, którego bardzo chciała kupić dla Pawła. Rozesłała wici wśród swoich znajomych i przyjaciół. Zaangażowała w akcję Leśniaków. To Józef poddał jej pomysł, że którejś soboty można zorganizować u nich grilla w ogrodzie i zrobić przy okazji zrzutkę.
- Ogród jest duży i pomieści sporo osób Basiu. Stach, mój sąsiad, którego znasz, ma wielki grill, ja też jakiś mam. Zainwestowalibyśmy w dobre mięsko, boczek, może trochę warzyw i jestem pewien, że ten pomysł by wypalił. Ty musiałabyś tylko zrobić jakieś zaproszenia i ściągnąć jak najwięcej osób.
Basia była pod wrażeniem kreatywności Leśniaka i zapaliła się do jego pomysłu. Zrobienie zaproszeń nie nastręczyło problemu. Opisała w nich z czym się wiąże cała akcja i że wpłacane kwoty są zupełnie dowolne.
Od wczesnego popołudnia dom Leśniaków tętnił życiem. Osób przybywało. Byli to koledzy i koleżanki Basi z pracy, znajomi jej ojca i państwa Leśniaków, koledzy Pawła i Marty ze studiów. Przybyło też studenckie małżeństwo, którego ślub zakończył się dla Marty tak tragicznie. Oboje podeszli do Basi i przedstawili się. Kobieta wyciągnęła z torebki kopertę i podała ją Stecównie.
- Pani Basiu, chcieliśmy ofiarować na zakup pieska dla Pawła dziesięć tysięcy. Doskonale wiemy, że nie wróci to Marcie życia i nie spowoduje, że Paweł będzie chodził, ale uważamy, że pomysł na zakup wyszkolonego psa jest znakomity i na pewno ułatwi Pawłowi funkcjonowanie. Bardzo jest nam go żal, a Martę opłakujemy do tej pory.
- To bardzo hojny gest z państwa strony. Dziękuję w imieniu swoim i Pawła. Siedzi tam, w cieniu. Podejdźcie i przywitajcie się. Na pewno się bardzo ucieszy. Dawno nie miał kontaktu z nikim z waszej paczki.
Kiedy odeszli Basia podeszła do grilla, przy którym urzędował jej ojciec z Józefem Leśniakiem.
- Wyobraźcie sobie, że jest już pierwsza wpłata i to ogromna. Przyjechali ci młodzi z Sieradza, u których Marta i Paweł byli na weselu. Ofiarowali dziesięć tysięcy. To ponad połowa potrzebnej sumy. Wspaniale, prawda? Zaczynam wierzyć, że wkrótce Paweł będzie szczęśliwym posiadaczem czworonożnego przyjaciela.
Długie stoły ustawione w literę „U” zaczęły zapełniać się misami z grillowanym karczkiem, soczystym boczkiem, kiełbaskami i warzywami przypieczonymi na ruszcie. Dzień by bardzo ciepły, więc zadbano też o napoje i zimne piwo. Kiedy towarzystwo zabrało się za jedzenie wstała Basia i chrząknąwszy zagaiła
- Kochani, chcielibyśmy z całego serca podziękować za waszą obecność tutaj. Bez waszej pomocy nigdy nie udałoby nam się zrealizować tego, co zamierzamy. Zarówno Paweł, ja, jak i cała nasza rodzina jesteśmy wam ogromnie wdzięczni. Ja jestem bardzo szczęśliwa, bo nawet nie zdawałam sobie sprawy jak wielu wokół siebie mamy ludzi życzliwych i o wielkim sercu. Powiem tylko jeszcze, że tam obok grilla stoi szklany słój. Do niego można wrzucać pieniążki, ile kto uważa i ile kto może. Będziemy wdzięczni za każdy grosz. A teraz życzę wszystkim smacznego i miłej zabawy.
Zachęceni goście pałaszowali ze smakiem wspaniale przyprawioną karkówkę - dzieło pani Leśniakowej, zajadali się boczkiem, który rozpływał się w ustach i smakowali własnego wyrobu kiełbasek. Basia kursowała między kuchnią a stołem donosząc herbatę i kawę. Na stołach pojawiły się blachy równo pokrojonego ciasta drożdżowego z rabarbarem, truskawkami i jagodami. Pawła obstąpiła grupka jego kolegów ze studiów. Składali mu kondolencje z powodu śmierci Marty. Niektórzy z nich nie dotarli na jej pogrzeb.
- Cieszymy się Paweł, że udało ci się wyjść z tego ciężkiego wypadku. Wierzymy, że będzie coraz lepiej, choć rozumiemy jak musi być ci ciężko. Życie jednak toczy się dalej i dla ciebie na pewno się jeszcze nie skończyło. To, że nie możesz chodzić niczego nie zmienia, bo równie dobrze możesz energię przenieść na coś zupełnie nowego. Słyszałeś o drużynie na kółkach? – zapytał Mateusz, jeden z kolegów.
- Nie…, co to takiego?
- To drużyna paraplegików takich jak ty. Też mieli podobne przejścia, ale dzięki grze i kontaktom z ludźmi podobnymi do siebie wyszli z psychicznego dołka. Grają w piłkę ręczną na wózkach. Są naprawdę świetni. Biorą udział w paraolimpiadach. Ty zawsze byłeś wysportowany i na pewno dałbyś sobie radę.
- No nie wiem…, nie jestem przekonany… Dla mnie to chyba za wcześnie.
- To zrozumiałe bracie, ale gdybyś się zdecydował to oni przyjmą cię z otwartymi ramionami. Tu masz wizytówkę. Ja jestem jednym z trenerów i chętnie bym cię widział w naszej drużynie. Pomyśl o tym.
- Pomyślę, obiecuję…
Impreza udała się nadzwyczajnie. Późnym wieczorem Basia usiadłszy w salonie Leśniaków odkręciła wieczko słoja i wysypała pieniądze na stolik. Zaczęło się wielkie liczenie. Nie mogli uwierzyć, że ludzie byli aż tak hojni. W słoju było prawie dwadzieścia dwa i pół tysiąca. Podekscytowana Basia z wypiekami na policzkach mówiła, że to więcej niż potrzebują, że razem z tymi dziesięcioma tysiącami otrzymanymi od pary z Sieradza mają ponad trzydzieści tysięcy.
- Dwadzieścia wezmę ze sobą jak pojadę do fundacji. Resztę wpłacę Pawłowi na konto. Zawsze będzie mógł dobrać, kiedy zabraknie mu na życie.
- Nie, nie Basiu – sprzeciwił się. –Te pieniądze powinnaś podzielić na pół. Połowa dla moich teściów i połowa dla was. Przynajmniej w ten sposób spłacę część długu jaki wobec was mam.
- Nie ma mowy Paweł – Józef podniósł się z fotela i poklepał go po ramieniu. Ja nie przyjmę tych pieniędzy. Nic nie jesteś nam winien. Nie masz żadnych zobowiązań wobec nas.
- Ale…
- Nie ma żadnego „ale” chłopcze. Masz czyste konto, a pieniądze ci się przydadzą.
- Pan Józef ma rację Paweł – powiedziała wzruszona Basia. – Ja i tata też nie chcemy od ciebie żadnych pieniędzy. Nasze pensję wystarczają nam i nie potrzebujemy więcej. Jutro pojadę do banku i wpłacę ci na konto te dwanaście tysięcy.
Basia nie traciła czasu. Tydzień później zabrawszy zgromadzoną dokumentację i pieniądze pojechała do Zduńskiej Woli. Bez trudu odnalazła fundację i kobietę, która ją prowadziła. W zaciszu jej gabinetu wyłuszczyła z czym przyjechała.
- Bardzo zależy nam na tym psie. Brat ma niedowład kończyn dolnych, nie porusza się samodzielnie. Ręce na szczęście ma sprawne. Nie jest natomiast w zbyt dobrej formie psychicznej. Obecność psa ułatwiłaby mu życie a przede wszystkim zmusiła do wyjścia z domu. To trochę taka obrona przed apatią, przygnębieniem i ciągłym rozpamiętywaniem śmierci żony, którą bardzo kochał. Przywiozłam ze sobą całą dokumentację, w której opisany jest przebieg jego leczenia i diagnozy. Te nie są optymistyczne, bo przerwanie rdzenia jest trwałe i nie ma szans na to, że Paweł kiedyś będzie chodził. Mam też ze sobą pieniądze na opłacenie szkolenia psa. W internecie wyczytałam, że to dwadzieścia tysięcy.
- Tak, zgadza się, ale w przypadku pani brata suma będzie niższa. Dwadzieścia tysięcy kosztuje wyszkolenie psa dla kogoś, kto ma porażenie czterokończynowe. Brat, jak pani mówi, ma sprawne ręce i tu mówimy o kwocie szesnastu tysięcy.
Basię ucieszyła ta wiadomość.
- Czyli możemy załatwić tę sprawę już dzisiaj?
- Tak, bez problemu. Niedawno dostaliśmy duży miot szczeniąt labradora i już przyuczamy je do pracy. Są jeszcze małe i głupiutkie, więc to trochę potrwa. Przeważnie oddajemy psa choremu po sześciu, siedmiu miesiącach szkolenia, jeśli szkolimy od szczenięcia. W przypadku dorosłego psa następuje to nieco szybciej. Jeśli pani ma ochotę to pokażę pani jak to się odbywa, a później dokończymy formalności.
Kobieta zaprowadziła ją do sali jako żywo przypominającej salę gimnastyczną. Trenowano właśnie dwanaście szczeniaków. Wszystkie jasnej maści.
- Jakie one śliczne – zachwyciła się Basia. – Wyglądają jak beżowe kuleczki.
- Jeszcze są małe. Mają po trzy miesiące, ale w krótkim czasie będą dużymi, silnymi psami. Rosną bardzo szybko. Dzisiaj nie jestem w stanie pani powiedzieć, którego szczeniaka przydzielimy bratu. Najlepiej by było, żeby za miesiąc, czy dwa sam mógł tu przyjechać. Staramy się dostosować charakter i temperament psa do charakteru właściciela. Wzajemne reakcje na siebie są tu bardzo ważne.
- To zrozumiałe. Paweł jest raczej spokojnym i zrównoważonym człowiekiem. Nie miewa napadów złości i na pewno nie jest typem choleryka.
- To ważna informacja i na pewno wybierzemy dla niego odpowiedniego psa. A teraz chodźmy jeszcze do biura. Musi pani wypełnić kilka dokumentów.
Basia wracała z fundacji w doskonałym nastroju. Zanim tam pojechała, doczytała się, że na takie psy jest ogromny popyt i spora kolejka, tymczasem pani prezes załatwiła sprawę właściwie od ręki. Tłumaczyła, że to dlatego, że za dwa miesiące hodowcy szykują im do przekazania kolejny miot, więc będzie sporo szczeniąt do wyszkolenia. Dzięki temu, że fundacja współpracuje z hodowcami, jej klienci nie czekają miesiącami w kolejkach.
- To, że hodowcy nastawieni są wyłącznie na zysk nie do końca jest prawdą – mówiła. – My współpracujemy z takimi, którzy zawsze jeden miot szczeniąt oddają fundacji całkowicie za darmo doskonale rozumiejąc potrzeby ludzi niepełnosprawnych. Oczywiście nie są to tylko labradory, ale także psy innych ras. Owczarki niemieckie, golden retrievery, czy zwyczajne wielorasowce. My chętnie przyjmujemy do tresury wszystkie mając na uwadze ogromne potrzeby ludzi z niedowładami.
Basia była pod ogromnym wrażeniem jej słów. Dziesięć razy jej dziękowała mówiąc, że jest bardzo wdzięczna za szybkie załatwienie sprawy.
U Pawła zrobiła sobie porządnej kawy i usiadła wygodnie na kanapie zdając mu relację.
- Załatwiłam wszystkie formalności. Wypełniłam kilka dokumentów. Dobrze, że pomyśleliśmy o pełnomocnictwie dla mnie, bo było potrzebne. Widziałam tresurę piesków. Są jeszcze małe, ale takie śliczne i bardzo pojętne. Jeden z nich będzie twój. Mają zadzwonić i umówić się z nami, bo musisz tam pojechać i obawiam się, że nie tylko jeden raz, ale poproszę pana Józefa, żeby nas zawiózł. Pies musi oswoić się z tobą, a przy okazji trochę poćwiczyć, żebyś mógł się zorientować, czego od niego wymagać. I najlepsza wiadomość dzisiejszego dnia. Okazało się, że wytresowanie psa dla paraplegika z niedowładem nóg jest tańsze, niż tresura dla osoby mającej porażone wszystkie kończyny. Tańsza o cztery tysiące. Jutro wpłacę ci resztę pieniędzy na konto. Z fundacją uregulowałam wszystko. Tak się cieszę, że udało mi się załatwić formalności w ciągu jednego dnia. Teraz pozostaje nam czekać tylko na telefon od nich. A ty? Jak sobie poradziłeś dzisiaj?
- Dobrze. Byłem na cmentarzu i przesiedziałem tam ze dwie godziny. Nie jechałem już do parku, tylko wróciłem do domu i czekałem na ciebie.
- Jadłeś coś?
- Podgrzałem sobie zupę. Nie jestem głodny.
Wreszcie doczekali się telefonu z fundacji i umówili się z jej prezeską na sobotę. I tym razem Józef nie zawiódł i zawiózł rodzeństwo na miejsce. Pani prezes przywitawszy się z nimi zaprowadziła ich do jednego z pokoi zapowiadając, że za chwilę pojawi się tu treser wraz z psem wybranym dla Pawła.
Istotnie nie minęło dziesięć minut, gdy do pomieszczenia wszedł człowiek prowadząc na smyczy psa. Pies był bardzo spokojny i posłuszny. Wykonał kilka podstawowych komend dostając za każdym razem jakiś przysmak. Pojawiła się i pani prezes.
- Przedstawiam państwu naszego wychowanka Momo. Ma pięć miesięcy i jeszcze trochę szkolenia przed sobą. Jednak jak zdążyli się państwo zorientować, potrafi już bardzo wiele. Momo, to będzie twój pan – wskazała na Pawła – przywitaj się z nim. – Pies podszedł do wózka i polizał Pawła dłoń. On odruchowo położył ją na łbie psa i zaczął pieszczotliwie głaskać.
- Jesteś naprawdę śliczny i taki grzeczny – powiedział cicho. – Myślę, że będziemy dobrymi przyjaciółmi. – Podasz mi łapę? – Pies zareagował natychmiast. Paweł pochylił się i przytulił twarz do jego pyska. – Dobry piesek. Lubisz pieszczoty, prawda? Który pies ich nie lubi? Wspaniałe zwierzę – podniósł głowę i uśmiechnął się do tresera. – Jak często będzie można go odwiedzać? Bardzo chciałbym, żeby przyzwyczaił się do mnie.
- Myślę, że jeśli panu na tym bardzo zależy, to może pan przyjeżdżać co dwa tygodnie. To wystarczający czas, by mógł się pan przekonać jakie pies robi postępy.
- Tato, wszystko w twoich rękach. Zgodzisz się przywozić mnie tu?
- Nie ma sprawy synku. Za dwa tygodnie w sobotę pojawimy się tutaj.
- Dziękuję. Nie poradziłbym sobie bez ciebie. Momo – zawołał psa – chodź, pożegnaj się ze mną – poklepał kolano. Pies stanął na dwóch łapach opierając się o bezwładną nogę Pawła i liznął jego policzek. Paweł roześmiał się. – Bez wątpienia pieszczoch z ciebie. Do zobaczenia Momo. Jesteś wspaniałym psem.
Wracali. W pewnym momencie Paweł odwrócił się do siedzącej na tylnym siedzeniu Basi i powiedział
- Bardzo ci dziękuję, że pomyślałaś o psie dla mnie. Teraz wiem, że to był najwspanialszy pomysł, jaki mógł przyjść ci do głowy. Pies jest naprawdę świetny i na pewno będzie genialnym towarzyszem.
Dni mijały, a oni sukcesywnie kupowali rzeczy, które powinien mieć taki pies. Wraz z Basią wybrali dla niego wygodne legowisko, komplet misek i wielki wór suchej karmy. Im bliżej było do odebrania Momo z fundacji tym bardziej rosły zapasy psiego jedzenia. Basia co rusz znosiła puszki z mięsem przeznaczone dla zwierzaka, ale też zastrzegała, że pies powinien jeść i świeże mięso. Paweł sporo czytał o opiece nad takim zwierzęciem w internecie. Teoretycznie byli przygotowani.
W fundacji był kilka razy. Pies szybko do niego przywykł i nawet piszczał, gdy Paweł opuszczał go na kolejne dwa tygodnie. Wreszcie nadszedł dzień, w którym mieli zabrać Momo już na zawsze. Paweł był podekscytowany. Podczas tych wizyt sporo nauczył się od tresera i wiedział jak postępować w nawet najbardziej zaskakujących sytuacjach.
Pies zgodnie z tym, co mówiła prezes fundacji, miał bardzo łagodny charakter. W lot odczytywał potrzeby swojego pana i był gotów dla niego do największych poświęceń. Każdego ranka czekał cierpliwie, aż Paweł weźmie prysznic, ubierze się, założy mu uprząż i wyjdzie z nim na codzienny spacer. Rano zawsze najpierw były zakupy. Miejscowy rzeźnik tak bardzo polubił Momo, że zawsze miał dla niego smaczne, mięsne kąski. Nierzadko dawał Pawłowi ścinki z dobrego gatunkowo mięsa mówiąc, że na pewno już tego nie sprzeda, a pies będzie miał ucztę. Paweł doceniał bardzo tę życzliwość a Momo zawsze serdecznie witał się z masarzem.
Po zakupach Paweł zawsze jeździł na cmentarz. Tam spędzał sporo czasu. To było jedyne miejsce, gdzie mógł spokojnie pomyśleć nad swoim życiem i powspominać Martę. Nadal miewał sny i chociaż budził się po nich z krzykiem, to nie dlatego, że to były koszmary. Ten krzyk wyrażał raczej bezsilność, rozpacz i wielką tęsknotę za kobietą, którą ukochał nad życie.
Czasami popijał, gdy dopadała go tamta rzeczywistość i wspomnienia wypadku. Pił głównie piwo, ale czasem i mocniejsze trunki po to tylko, żeby zapomnieć, żeby nie pamiętać.
Odbyła się też rozprawa sądowa, a raczej dwie rozprawy. Człowiek, który zabrał mu Martę i dziecko dostał dwanaście lat i zakaz prowadzenia pojazdów. Paweł na rozprawie zobaczył go po raz pierwszy i dziwił się sam sobie, że zamiast ogromnej wściekłości, którą powinien czuć, on odczuwał wyłącznie żal. Widział jak bardzo znękany jest ten człowiek, jak bardzo żałuje tego co zrobił. Widział jego żonę z dzieckiem na ręku i tu pozazdrościł mu. Sąd zasądził na jego rzecz spore odszkodowanie, ale gdy usłyszał, że sprawca nie jest w stanie zapłacić całej kwoty i on odpuścił zgadzając się na jej połowę. Chciał mieć już to za sobą. Udział w rozprawach wykończył go emocjonalnie. Musiał tam siedzieć i słuchać o przebiegu wypadku i jego następstwach. Nie widział w tym większego sensu. Takie grzebanie w przeszłości rozdrapywało tylko jego rany. Gdy mówiono o Marcie i o tym, że pod sercem nosiła siedmiomiesięczne dziecko rozpłakał się na dobre. Błagał sędziego, żeby dali już spokój, lub pozwolili mu opuścić salę, bo nie jest w stanie tego słuchać. Sędzia się zgodził i Paweł do końca rozprawy siedział wraz z Momo na korytarzu. Wjechał tylko na ogłoszenie wyroku.
Kiedy wrócili już do domu Pawła i rozsiedli się na kanapie sącząc smolistą kawę Józef powiedział mu, że on na jego miejscu nie zgodziłby się na mniejsze odszkodowanie.
- Jesteś zbyt wrażliwy i dobry. Litujesz się nad nimi a nawet nie wiesz, czy oni postąpiliby tak samo będąc na twoim miejscu.
- Daj spokój tato - odpowiedział łagodnie. – Widziałeś jego żonę? Jego małe dziecko? Jej też nie będzie łatwo, gdy on będzie siedział w więzieniu. Nie mówmy już o tym, to dla mnie zbyt bolesne. Poza tym Marta na pewno podzieliłaby moje zdanie.
Comments