top of page
Szukaj
Zdjęcie autoragoniasz2

TRWAĆ MIMO WSZYSTKO - rozdział 3

ROZDZIAŁ 3


Był wczesny ranek, gdy Ula szła w kierunku posesji Mateckich. Już z daleka widziała szeroko otwartą bramę, przez którą jej sąsiad wyprowadzał swoją sfatygowaną furgonetkę marki „Żuk”.



Podbiegła i kiedy samochód znalazł się już na ulicy, zamknęła wjazd. Przywitała się z Mateckim i zajęła miejsce obok niego w szoferce.

- To jak jedziemy, Ula? – zapytał sąsiad.

- Tak, jakbyśmy jechali na Bazar Różyckiego. Kamienica stoi bardzo blisko niego.

- OK. W takim razie ruszamy – Matecki odpalił silnik i obrał kurs na Warszawę. Droga zajęła im około czterdziestu minut. Auto było prawdziwym zabytkiem, bo z tego co mówił Matecki, przestano je produkować jakieś piętnaście lat temu. Zewnętrznie nie powalało urodą, ale serce, czyli silnik, miało po generalnym remoncie. Zaparkował w pobliżu wejścia do budynku. Z wnętrza wyjął dwie spore torby narzędzi i jedną z nich podał Uli.

- Zabrałem już część tych, które będą niezbędne, a teraz prowadź.

Wspięli się na trzecie piętro i Ula otworzyła wejściowe drzwi.

- Strasznie wyglądają – pokazała odrapania z farby. – Zastanawiałam się, czy je nie wymienić, ale być może udałoby się coś zrobić z tymi?

Matecki przejechał dłonią po chropowatej powierzchni. Drzwi pamiętały pewnie czasy wczesnego Gierka, ale zrobione były z solidnego drewna. Dzisiaj już takich nie robią.

- Mam opalarkę do lakieru. Jak go zedrzemy i pomalujemy świeżą farbą, będą jak nowe – wszedł do środka i rozejrzał się. – Zapisz Ula, że będą potrzebne trzy puszki lakieru na wszystkie drzwi, chyba że zlikwidujemy te do kuchni i do pokoju. Tak naprawdę to nie są ci potrzebne, a ich brak otworzy trochę tę małą przestrzeń. Te do łazienki zostawimy więc wystarczy nam litrowa puszka i mała z brązowym lakierem na zewnątrz. Ściany rzeczywiście wyglądają strasznie i myślę sobie, że zamiast kupować całe wory gipsu, wapna i cementu, bardziej opłaca się kupić płyty z karton gipsu. One łatwo się montują i szybko. Zaraz policzę, ile ich będzie trzeba. Do łazienki też kupimy, ale takie specjalne, odporne na wilgoć. Jakieś płytki też chcesz?

- Tak… do łazienki i kuchni. Wybrałabym jakieś najtańsze…

- W takim razie zmierzmy oba pomieszczenia. Nie będzie ich trzeba zbyt dużo, bo i łazienka i kuchnia są maleńkie. Wiesz co? Wydaje mi się, że ja mam gdzieś w garażu płytki. Takie seledynowe, jak u nas w kuchni. Pamiętam, że kupiłem ich wówczas na wyrost i spuchliznę. Nawet żona mnie za to objechała, ale na pewno nie oddałem do sklepu tego, co zostało. Wstrzymamy się na razie z zakupem glazury. Ja muszę to sprawdzić i jeśli rzeczywiście gdzieś leżą, to chętnie ci je oddam. Do pokoju i przedpokoju proponuję kupić jakiś gumolit. Jest duży wybór i na pewno uda nam się nabyć coś taniego. Nie będziesz inwestować tu w panele, bo mieszkanie nie jest twoje. I to chyba wszystko, przynajmniej na razie. Rozejrzymy się w sklepie za innymi, potrzebnymi rzeczami. Jedźmy, bo szkoda czasu.

Była wdzięczna Mateckiemu. On wszystko ogarniał. Gdyby została z tym sama, nawet nie wiedziałaby, od czego ma zacząć.

Podjechali do najbliższej Castoramy. Tu było wszystkiego w bród i istniała szansa, że zaopatrzą się w komplet niezbędnych rzeczy. Obracali kilka razy zapełniając towarem furgonetkę. Na samym końcu Ula zakupiła brodzik i muszlę klozetową. Przez trzy godziny wyładowywali towar i nosili go na trzecie piętro. W pewnym momencie Matecki nawet żałował, że nie namówił na ten wyjazd któregoś z kolegów. Zostały do wniesienia płyty, a one były chyba najcięższe. Ula rozejrzała się. Przy wejściu na bazar dostrzegła dwóch mężczyzn wyglądających na bezdomnych. Podeszła do nich i poprosiła o pomoc.

- Ja chętnie panom zapłacę. Trzeba wnieść na trzecie piętro kilka płyt z karton gipsu.

Mężczyźni zgodzili się. Nieczęsto zdarzała się im okazja, żeby trochę zarobić. Uzgodnili, że każdy dostanie pięćdziesiąt złotych. Teraz poszło już sprawnie. Ula z Mateckim wnosiła po jednej płycie, mężczyźni brali po dwie naraz.

Miała dość. Matecki też wyglądał na wykończonego. Zostawiła go w mieszkaniu i na bazarze kupiła dwie porcje słynnych pyz z mięsem i kawę w papierowych kubkach. Oboje byli głodni.

Zanim opuścili mieszkanie, Ula dała sąsiadowi jeden komplet kluczy.

- I tak chciałabym jeździć z wami każdego dnia, ale różnie może być. Lepiej, żeby pan miał klucze do mieszkania.

- Masz rację. Jutro chciałbym też tak wcześnie przyjechać jak dzisiaj. Trzeba się sprężać, żeby zdążyć ze wszystkim. Powiadomię chłopaków, – roześmiał się – o ile można w ogóle tak nazwać emerytów po sześćdziesiątce. Wracajmy, Ula. Dzisiaj i tak już nic tu nie zwojujemy.


Zaczął się dla niej bardzo intensywny okres. Przez pierwszy tydzień jeździła wraz z kolegami taty do Warszawy. Potem sam Matecki stwierdził, że powinna zająć się pakowaniem rzeczy w domu, bo jeżdżąc każdego dnia do stolicy, nie będzie miała kiedy tego zrobić. Przyznała mu rację. Opróżniała więc szafy wyrzucając to, co już stare i zniszczone, a pakując to, w czym mogła jeszcze pochodzić. Rzeczy taty spakowała do dwóch wielkich worków. Pomyślała, że jeśli spotka tych bezdomnych, którzy pomogli przy noszeniu płyt, ofiaruje im je. Wybrała też meble, które chciała zabrać.

Kiedy remont dobiegał już końca, wpadł do niej Matecki, żeby wymontować kuchenkę gazową, zlew, umywalkę i wszystkie baterie. Nie miała zamiaru niczego ułatwiać swojej podłej rodzinie i odzyskać wszystko, co było tylko możliwe.



Wraz z Szymczykową i Dąbrowską wyzbierała w ogrodzie wszystkie warzywa z prowizorycznej szklarni, którą założył ojciec. Część podzieliła między te dwie i Matecką, a resztę zabezpieczoną w skrzynkach przewiozła do nowego lokum. Podobnie było z owocami, które zdążyły już dojrzeć. Dzięki pomocy życzliwych sąsiadów udało jej się przeprowadzić jeszcze przed upływem tak szczodrze podarowanego jej przez kuzyna, miesiąca. Wszystkich, którzy jej tak bardzo pomogli zaprosiła do mieszkania urządzając parapetówkę. Koledzy taty nie wzięli od niej ani grosza, chociaż odwalili kawał dobrej roboty. W kuchni i łazience pyszniły się seledynowe kafelki. Podłogę w przedpokoju i pokoju zdobił równiutko przycięty gumolit wykończony ładnymi listwami, a drzwi wejściowe wyczyszczone ze starej, łuszczącej się farby wyglądały imponująco. Po parapetówce zrobiło się spokojniej. Wreszcie mogła skupić się na gromadzeniu dokumentów potrzebnych jej do podjęcia pracy. Od rana do popołudnia wysyłała swoje CV lub chodziła na rozmowy kwalifikacyjne, a późnym popołudniem zaprawiała w słoiki to, co zebrała w Rysiowie. To miał być taki żelazny zapas na wypadek, gdyby poszukiwanie pracy nie poszło zbyt dobrze, a pieniądze, które jej pozostały, zaczęły się kurczyć. Właścicielce kamienicy zapłaciła za rok z góry. Na razie mogła sobie pozwolić na taki wydatek.



Lato najwyraźniej się kończyło. Powoli zaczynała wpadać w panikę, bo intensywne poszukiwania pracy nie przynosiły spodziewanego rezultatu. Nie miało znaczenia, że ma skończone dwa kierunki studiów, że zna języki. Miała wrażenie, że gdziekolwiek by nie aplikowała, wszyscy oceniają ją po wyglądzie. Rzeczywiście nie prezentowała się zjawiskowo. Wielkie, niemodne okulary na nosie i aparat na zębach nie dodawały jej uroku. Jej garderoba też pozostawiała wiele do życzenia, ale wciąż szkoda było jej pieniędzy na nowe ciuchy. Wprawdzie bazar miała pod samym nosem i mogła kupić na nim coś taniego, ale to wciąż nie byłoby to, czego od niej oczekiwał potencjalny pracodawca.

Któregoś dnia mając za sobą cztery zakończone fiaskiem rozmowy kwalifikacyjne, powlekła się nad Wisłę. Musiała wziąć głęboki oddech i pomyśleć, czy kupić nowe ciuchy, czy zapłacić prąd i gaz.



Przesiedziała tak ponad godzinę usiłując uspokoić galopadę myśli, ale dzisiaj wyjątkowo ani wolno płynąca Wisła, ani cicho szumiące łozy nie zadziałały terapeutycznie. Usłyszała za sobą szelest i odwróciła się gwałtownie. Rozgarniając wierzbowe witki pojawił się na ścieżce mężczyzna, którego widziała już tu wcześniej. Wstała z pieńka i otrzepała sukienkę.

- Dzień dobry pani… - przywitał się cicho. – Nie sądziłem, że o tej porze kogoś tu zastanę. To chyba też pani ulubione miejsce nad Wisłą?

- Dzień dobry. Tak… Ilekroć jestem w pobliżu zawsze tu przychodzę pomyśleć. Przepraszam, ale pójdę już. Nie będę panu przeszkadzać. I tak zasiedziałam się trochę.

- Proszę nie odchodzić, bo będę miał wyrzuty sumienia, że panią przegoniłem. Wybaczy mi pani, że zapytam…, ale czy nie nosi pani żałoby? Ostatnio, jak się mijaliśmy na ścieżce, też była pani w czerni.

- Tak, to prawda. Kilka miesięcy temu pochowałam ojca – zaszkliły jej się oczy. – Pan też wygląda jakoś nieszczególnie. Myślę, że gdyby był pan szczęśliwy, nie przychodziłby pan tutaj.

Mężczyzna przetarł niepewnie czoło i wbił wzrok w Ulę.

- Ma pani rację. Zbyt dużo zwaliło się na mnie – wyciągnął do niej dłoń. – Marek Dobrzański. Miło mi panią poznać.

- Urszula Cieplak. Wzajemnie.

Marek poklepał pieniek i gestem wskazał, żeby usiadła. On przysiadł obok na piasku.

- Mój ojciec też jest bardzo chory. Każdego dnia drżę, żeby nic mu się nie stało. – Na jej pytające spojrzenie wyjaśnił. – Choruje już od wielu lat na serce i z każdym rokiem jest tylko gorzej.

- Mój tata zmarł właśnie na serce – powiedziała cicho. – Nie doczekał by-passów. Był zbyt słaby. Gdyby zgłosił się na operację trzy lata wcześniej, żyłby dzisiaj, ale on tak bardzo nie lubił lekarzy… Zawsze miał coś ważniejszego do zrobienia niż zadbanie o własne zdrowie.

Marek uśmiechnął się smutno.

- Jak ja to dobrze znam. Moja narzeczona… jest bardzo chora. Ma raka z przerzutami. Bardzo długo zwlekała z pójściem do lekarza. Na tyle długo, że rak zaczął się rozsiewać po całym organizmie. Jesteśmy już ze sobą kilka lat i nie jest to związek z wielkiej miłości, a raczej związek czysto biznesowy. Ona dobrze wie, że jej nie kocham, zresztą ona mnie też, ale wciąż stwarza pozory. Jest po prostu nie do zniesienia. Zaborcza, roszczeniowa, chorobliwie zazdrosna, pełna nieuzasadnionej niczym złości i po prostu podła. Gdybym był inny, zwyczajnie bym odszedł. Ktoś będący na moim miejscu na pewno by tego nie wytrzymał. Ja rozumiem, że choroba zmienia człowieka, ale ją zmieniła w potwora. Odkąd zachorowała, przez dom przewinęły się tabuny opiekunek i żadna nie zagrzała miejsca dłużej niż miesiąc. Niektóre odchodziły znacznie szybciej. Już naprawdę nie mam siły, żeby walczyć z nią i z jej chorobą. Wczoraj znowu wyrzuciła kolejną opiekunkę. Ręce opadają, bo wydzwoniłem już chyba do wszystkich agencji, ale złe wiadomości rozchodzą się lotem błyskawicy i wszystkie zatrudnione przez agencję kobiety już wiedzą, czego mają się spodziewać. Nie znalazła się żadna chętna. Ja mam firmę na głowie i nie mogę się zajmować narzeczoną po całych dniach…

Ula słuchała go i bardzo mu współczuła. Jednocześnie pomyślała, że może ona mogłaby spróbować zaopiekować się jego dziewczyną. W swoim zawodzie i tak nie mogła znaleźć pracy, a pieniądze za chwilę się skończą. Bała się dnia, w którym nie będzie miała za co kupić chleba.

112 wyświetleń0 komentarzy

Ostatnie posty

Zobacz wszystkie

Comentários


bottom of page